5. Zdarzają się wyjątki.

31 7 1
                                    

Aurora

Trzy dni.

Właśnie tyle minęło, odkąd ostatni raz widziałam się z Milesem.

Starałam się powrócić do swojego względnego wewnętrznego spokoju, choć w mojej sytuacji i tak było to ciężkie. Bo chaos zaczął się wraz z dowiedzeniem się o swojej diagnozie. Naprawdę nie życzyłabym tego nawet największemu wrogowi.

Kiedy usłyszałam, że umieram, najpierw miałam ochotę się zaśmiać. Bo jak to było możliwe, że siedemnastolatka mogła wiedzieć, kiedy skończy się jej przyszłość? Poznałam przyczynę i niemal datę tego, kiedy to się stanie, o ile nie znajdzie się sposób, aby jakoś to przedłużyć. Miałam informacje, o których niektórzy wręcz marzyli. Bo kto by nie chciał dowiedzieć się, kiedy umrze, by móc zdążyć zrobić wszystko, co chciał?

A ja mimo, że to wiedziałam, byłam też pewna, że choćbym się bardzo starała, nie zdołam wykonać wszystkiego ze swojej listy marzeń, która wisiała starannie złożona na kilka części i przypięta do korkowej tablicy w moim pokoju.

W razie, gdyby ktoś niechciany chciał do niej zajrzeć, miałam kilka sekund na reakcję. Ale to nie było tak, że nikt nie mógł wiedzieć o tych marzeniach. Były one po prostu dla mnie za cenne, aby zobaczyła je przypadkowa osoba.

Między innymi znajdował się na niej Paryż. Chciałam zobaczyć na żywo wieżę Eiffla. Marzyłam też o tym, aby ktoś mi się kiedyś oświadczył, ale zdawałam sobie sprawę, że to było jeszcze bardziej niemożliwe niż wyjazd za granicę. Pragnęłam poznać miłość swojego życia, co było czymś nieosiągalnym w tak krótkim czasie. I serce mi się łamało na myśl, że mogę nie dać rady dotrzeć na koncert swojego ulubionego wokalisty, który dopiero wzbijał się na szczyt swojej kariery, łapiąc po drodze coraz to nowszych fanów. Z dnia na dzień przybywało ich tysiące.

Po pierwszym szoku, jaki doznałam, znając już swoją diagnozę, nawiedził mnie mrok. Kiedy wiedziałam, że to nie żart, łzy przysłoniły mi cały widok. I zostało tak do momentu, aż nie wróciłam do domu i nie zakopałam się w swoim łóżku tulona przez Jamesa.

Bo o ile rodzice zrozumieli moją kilkukrotną prośbę, że chciałam być sama, James w głębi duszy wiedział, że tak nie było. I miał rację. To dzięki niemu tamtego dnia nie rozpadłam się całkowicie, chociaż byłam na granicy załamania. Poddania się bez walki. Dopiero kilka następnych dni uświadomiło mi, że przecież mogłam jeszcze walczyć. I tamte też były najgorsze, bo trzymałam się nadziei, że mogło być ze mną lepiej.

A prawda była taka, że raczej nic nie mogło mi pomóc. I uświadomienie sobie tego zajęło mi najwięcej czasu, ale było też największym krokiem do tego, aby nadal móc cieszyć się życiem. Bardziej niż dotychczas.

Moje rozmyślania w łóżku przerwał telefon, który wydał z siebie dźwięk po godzinie piętnastej. Za pół godziny miał zjawić się u mnie przyjaciel, aby wspólnie z nami zjeść obiad, bo mama robiła jedno z jego ulubionych dań. Lasagne.

Nie mogłam się doczekać, aż go zobaczę, bo wiedziałam, że wtedy moje myśli na moment ucichną.

Odebrałam połączenie, nawet nie patrząc, kto dzwonił. Zazwyczaj byli to rodzice albo właśnie James. Ewentualnie jakaś koleżanka z klasy, która chciała się czegoś dowiedzieć. I z takim nastawieniem, że to ktoś z nich, przesunęłam palcem do zielonego przycisku.

- Hej, Aurora.

Tego głosu przez sekundę nie potrafiłam przypisać do żadnej twarzy. Aż momentalnie spłynęło na mnie oświecenie. Ale też mnóstwo pytań. Jedno z nich nawet od razu wydostało się z moich ust.

Skrawek niebaWhere stories live. Discover now