Rozdział 4

123 21 15
                                    

Tej nocy co chwilę wyrywałam się ze snu. Nerwowo przewracałam się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. Raz było mi za zimno, raz zaś za gorąco, raz drętwiała mi lewa ręka, a raz prawa noga.

Koniec końców zdenerwowana do granic możliwości wstałam i postanowiłam udać się do kuchni po szklankę zimnej wody. Otulając się bawełnianym szlafrokiem, przemierzałam po ciemku otulony mrokiem korytarz, starając się o nic nie przewrócić. Jeszcze tego brakowało, bym narobiła rabanu w samym środku nocy.

Po chwili wolnego marszu znalazłam się w oświetlonej zimnym blaskiem księżyca kuchni, gdzie zapaliłam małą lampkę przy okapie, wzięłam picie i usiadłam na lodowatym krzesełku. Spojrzałam leniwie na przyklejony na ścianie zegar, który wskazywał 4:45. Cudownie, jeszcze trochę i musiałam przecież wstawać do szkoły. Dobrze, że zaczynałam dopiero od trzeciej lekcji, bo nie wróżyłam sobie rano zbyt wysokiego poziomu energii.

Nie spiesząc się, wypiłam dwie szklanki wody, zjadłam dwa ciasteczka owsiane, które tata przywiózł po południu z cukierni i po cichu wróciłam do pokoju, w którym uchyliłam na chwilę drzwi balkonowe. Zimne powietrze omiotło moją zmęczoną twarz, wprawiając w ruch rozpuszczone włosy. Przejrzałam jeszcze leniwie Instagrama, ułożyłam pod głową trzy miękkie poduszki i po chwili w końcu zasnęłam, zrywając się dopiero przy pierwszym sygnale budzika.

***

Wyszłam z sali matematycznej z pękającą od nadmiaru informacji głową. Dwie lekcje tego diabelskiego przedmiotu z rzędu to kompletnie nie moja bajka. Byłam humanistką, której każde obliczenie przynosiło naprawdę sporą zagwozdkę. Do tego właśnie zaczęliśmy dział, który znienawidziłam już całym sercem w poprzedniej szkole. Statystyko, zlituj się.

W szkole panowała radosna atmosfera, bo jak (podobno) było można się spodziewać, chłopcy, nazywani profesjonalnie Skorpionami, bez większych trudności wygrali wczorajszy mecz koszykówki. Wszędzie wisiały biało-zielone serpentyny, a nad drzwiami wejściowymi powieszono ogromny, przyozdobiony balonami w tym samym kolorze baner:

Witamy zwycięzców.

Wszyscy uczniowie wydawali się niezwykle podekscytowani i z podsłuchanych rozmów wywnioskowałam, że już nie mogli doczekać się kolejnego starcia drużyny. Tym razem mecz miał odbyć się w naszej szkole, a rywalami mieli być nijacy Nosorożce, którzy w tamtym roku w naprawdę brutalny sposób zmiażdżyli naszą drużynę.

Po ominięciu kolejnej zbitej grupki dziewczyn udało mi się dostać do drugiego budynku. Oczywiście nie mogło obyć się bez przygód, bo w końcu ja to ja - najbardziej niezdarne dziecko wszechświata. Idąc szybkim, a może i zbyt szybkim krokiem i patrząc na swoje krótkawe, niezbyt zgrabne nogi, niechcący potrąciłam jakąś szczupłą, nienagannie ubraną blondynkę, która od razu spiorunowała mnie swoim przenikliwym spojrzeniem. Wyglądała wypisz wymaluj jak Królowa Śniegu, a jej surowy wzrok lada chwila miał zamrozić mnie na wieki wieków. Z wyższością wymalowaną na bladej cerze poprawiła rękaw swojej koszuli oraz przeczesała palcami proste, pofarbowane na blond włosy.

– Uważaj, jak łazisz, niezdaro – wycedziła przez zaciśnięte zęby, odwracając się na pięcie i szybko ruszając w przeciwnym kierunku.

Przewróciłam oczami, biorąc głęboki wdech. Całe szczęście nikt nie zwrócił na nas większej uwagi, więc cała sytuacja odbyła się poza zasięgiem gapiów. Głupia krowa. Z całego serca nienawidziłam wrednych, szkolnych księżniczek, które zawsze uważały się za nie wiadomo kogo. Myślały, że są lepsze od innych i wszystko im wolno. Chodzące ‚ideały' bez ani grama empatii.

Usiadłam w niewielkich rozmiarów sali biologicznej na tym samym miejscu, które zajęłam również wczoraj i położyłam na jasny, marmurowy blat butelkę wody wraz z tabletem. Tata podarował mi wczoraj wieczorem błyszczące, różowe etui, którym nadal się zachwycałam i które co chwilę muskałam opuszkami palców. Teraz żaden upadek tabletu nie był mi już straszny.

PrimroseWhere stories live. Discover now