Rozdział 16.

2.7K 287 63
                                    

Veira

Sms o treści: „Narada rodzinna. Dzisiaj, punkt dwunasta." od Veriny Vercetti to ostatnie, czego spodziewałabym się tego pięknego poranka. Byłam zdezorientowana, bo przez ostatnie kilka dni z nikim z tej słodko pierdzącej szajki się nie widziałam. Po randce z moim mężem i przerażającej pobudce w jego łóżku potrzebowałam detoksu. Dlatego wybrałam się na wycieczkę po Miami, porozmawiałam z kilkoma prostytutkami i rozpuściłam informację o poszukiwaniu mężczyzn chętnych na udostępnianie swoich klejnotów napalonym kobietom. Potem wybrałam się do jednego z burdeli należących do Stevena i przekonałam się na własnej skórze, że to nie będzie tak prosta misja, jak zakładałam. A, no i przekonałam się, że lokal Stevena nie jest niczym specjalnym. Ot zwykły burdel z kilkoma prostytutkami spod skalpela. Trochę się zawiodłam jakością tego miejsca.

Skończyłam poranny trening, porzucałam trochę nożami do tarcz w moim ogrodzie i zapewniłam rozrywkę Boo. Ostatnio nie byłam dla niej dobrą właścicielką, ale nie gniewała się na mnie. Obie stroniłyśmy od czułości i nie lubiłyśmy głaskania, więc moja lisica była zadowolona ze spokoju. Miała zawsze pełną miskę, cały ogród dla siebie i porządne miejsca do spania. Nasza symbioza przebiegała pomyślnie.

Mniej więcej o jedenastej uznałam, że czas się zbierać. Kogo jak kogo, ale mojej partnerki od zbrodni nie miałam zamiaru zwodzić i ignorować. Upięłam włosy, zrobiłam makijaż i ubrałam się w luźny strój. Nie miałam planów na później, bo ostatnie zlecenie na frajera sfinalizowałam przedwczoraj.

Przed domem państwa Vercetti znalazłam się za pięć dwunasta. Zaparkowałam motocykl, zdjęłam kask i udałam się prosto do jaskini smoka. Z ilości samochodów stojących na podjeździe mogłam wnioskować, że większość cyrku była już na miejscu. Łącznie z moim przygłupim mężem, którego nie widziałam od tygodnia. Ale kto by to liczył.

Weszłam do domu, zdjęłam buty żeby nie dręczyć stóp i udałam się prosto do kuchni, w której zastałam moje dwie ulubione osoby na świecie — Verinę i Fiannę. Mini człowiek siedział w krzesełku dla dzieciaków ugniatając małymi piąstkami swój ulubiony, pluszowy nóż. Bawiło mnie to, jak wiele rozrywki dawała jej ta głupia zabawka.

— Cześć, Veira! — przywitała mnie Verina. — Jak samopoczucie?

— Spoko — mruknęłam, wzruszając ramionami od niechcenia. — A twoje? Co to za narada, co?

— Musimy zacząć działać, nie ma czasu do stracenia. Im szybciej dorwiemy waszego wroga tym szybciej zajmiemy się naszym burdelem.

— Proces dorwania Stevena nie będzie taki szybki, Rin. Klub musi dziać się w międzyczasie. Ty tym śmieciem w ogóle nie zaprzątaj sobie głowy. To moja i Kellera działka.

Verina spojrzała na mnie przez ramię z głupim, pełnym sugestii uśmiechem. Co za franca. O co mnie podejrzewała w tym momencie?!

— Keller miał kolejną walkę dwa dni temu, nie było cię.

— Nic o niej nie wiedziałam. — Spięłam się. Dlaczego mi nie powiedział? Skoro byliśmy drużyną, powinien był mi powiedzieć, prawda? — Gdzie jest ten przygłup?

Jak na zawołanie dwie duże dłonie owinęły się wokół mojej talii niczym wąż. Poczułam ciepło jego oddechu na szyi, zanim wbił w nią ostre zęby.

— Zawsze za tobą, modliszko — wyszeptał, całując ugryzienie.

Oderwałam od siebie jego śliskie łapska i odwróciłam się w jego kierunku ze złością. Stał, jak gdyby nigdy nic w dresach i zwykłej czarnej bluzie z wyrwanymi z niej rękawami. Miał potargane włosy, podbite oko i zadrapaną szyję.

Ruby. Bloody Valentine +18Where stories live. Discover now