Rozdział 7.

6.8K 630 402
                                    

Veira

Łazienka w domu Kellera znajdowała się pod schodami. Była skąpana w czerni i czerwieni, z tym, że czerwone elementy były jedynie subtelnymi przebitkami. Po lewej stronie był prysznic, po prawej ogromne lustro umazane krwią. Najciekawszym elementem była jego rama wykonana z łączących się sztyletów. Nazwałam to roboczo okręgiem śmierci. Pod lustrem prosta umywalka, dalej kosz na pranie i sedes, a obok niego pralka. Zaskakującym elementem był fakt, że było czysto.

Umyłam się tak jak poprzednio ciepłą wodą, która drażniła moje poharatane plecy. Szwy, które założył mi Seth odrobinę się poturbowały przy kontakcie z chropowatą barierką, ale nie narzekałam. Ból był dla mnie dobry.

Osuszyłam się czarnym ręcznikiem, który był powieszony obok kabiny i założyłam na gołe ciało czerwoną bluzę z kapturem, która sięgała mi połowy uda. Nie miała rękawów, bo ktoś je bestialsko wyrwał. Upięłam włosy gumką recepturką, którą znalazłam w szafce pod umywalką i oparłam o nią dłonie. Gdy uniosłam głowę moim oczom ukazała się poszarzała twarz naznaczona guzem, sine cienie pod oczami i napuchnięte od pocałunków wargi. Nie miałam mojej czerwonej soczewki, co trochę mnie irytowało.

Westchnęłam ze znużeniem i odwróciłam się gwałtownie, a potem wyszłam z pomieszczenia, akcentując swoje położenie mocnym trzaśnięciem drzwiami. Nagi Keller siedział wygodnie rozwalony na sofie, a w ręce miał wysoką szklankę z lodem i czymś krwistoczerwonym. Zauważyłam też porcję dla mnie, która stała na stole.

— Soczku ci się zachciało? — zakpiłam z przekąsem, podchodząc do niego.

Zajęłam miejsce obok, sięgnęłam po szklankę i podstawiłam mu pod nos, by spróbował. Był na tyle zepsuty, że od razu zrozumiał moją aluzję i upił spory łyk, stanowiący moje potwierdzenie na czystość napoju. Nie byłam do niego nastawiona tak sceptycznie jak na początku naszej znajomości, ale w dalszym ciągu nie pozwalałam sobie na uśpienie czujności. Bądź co bądź, Keller był człowiekiem w pełni oddanym Vercettim, a ja Zenie, kurwa, nie ufałam.

— Musimy ustalić plan i cel naszego działania — oznajmił poważnie mój mąż.

Przewróciłam oczami, po czym spróbowałam napoju wypełniającego moją szklankę i ledwo powstrzymałam błogie westchnienie, gdy po moim przełyku spłynęła paląca mieszanka wódki i soku wiśniowego. Dysproporcja pomiędzy alkoholem a rozpuszczalnikiem była tak ogromna, że od razu przechyliłam kilka kolejnych łyków, które dały mi otrzeźwiającego kopa.

— Jaki plan? — zapytałam od niechcenia. — Na przejęcie kartelu czy znalezienie Stevena?

— Na oba. W przyszłym tygodniu mam walkę z kolejnym zjebem od Geoffa di Novi. Chyba śmierć jednego z jego synów nie zrobiła na nim wrażenia, bo wystawił kolejnego kretyna. — Keller wyciągnął przed siebie nogi i oparł je na stoliku. — Maczałaś w tym paluchy?

— Nie, tym razem nie. W ogóle wyleciała mi z głowy ta błazenada z walkami.

— Musisz przyjść i mnie wesprzeć, modliszko. Przecież bez wsparcia mojej żony mogę skręcić temu kutasowi źle kark. Nie chcielibyśmy, żeby długo cierpiał. — Przewróciłam oczami na błazeński uśmiech tego czubka. — Na samą myśl o tym słodkim chrupnięciu w jego kręgach mam gęsią skórkę.

— Pojebany jesteś — skwitowałam. Dopiłam swojego drinka i oparłam się wygodnie na oparciu. Byłam ospała i obolała. — Diament może nam pomóc w znalezieniu Stevena? — zapytałam zdegustowana samym pomysłem proszenia kogoś o pomoc.

— Może. Ale nie wiem, czy chcę go w to mieszać. Nie mamy najlepszych relacji, a on sam, odkąd ma siostrę w psychiatryku jest częściej nieobecny niż obecny. — Keller zmarszczył nierówne brwi w grymasie zamyślenia. — Chociaż w sumie on, kurwa, nigdy nie był tutaj obecny bo jest Włochem. Ile on jest w Ameryce? Pół roku? Chuj go wie.

Ruby. Bloody Valentine +18Where stories live. Discover now