Rozdział 2.

10.9K 962 854
                                    

Veira

— Nie — wrzasnęłam, zaciskając zęby. — Moje słowo jest święte.

Byłam w trakcie kłótni z moim świeżo upieczonym małżonkiem i już miałam ochotę ukręcić mu łeb. Nienawidziłam przedstawień, sztucznego pierdolenia i wszystkiego, co było związane z zakrzywianiem obrazu mojej osoby. Byłam zimna, podła, bezwzględna i każdego traktowałam tak, jak chciałam. Jeśli kogoś lubiłam, zdanie innych nie miało znaczenia. Jeśli kogoś nie lubiłam, zdanie innych nie miało znaczenia. Jeśli czegoś chciałam, zdanie innych nie miało znaczenia. Jeśli czegoś nie chciałam, również. Obecnie nie chciałam wstać z miejsca i zatańczyć naszego pierwszego tańca. Pieprzę jego pierwszy taniec.

— To barbarzyństwo — podsumował męczeńsko Keller. — Jak możesz odbierać mi tak ważną część mojego ślubu?

Spojrzałam na niego jak na skończonego idiotę. Irytowało mnie to, że bezustannie się uśmiechał w ten chory, psychopatyczny sposób, a w jego oczach szalały ogniki. Wkurwiało mnie to, jak ładne miał oczy i wkurwiało mnie, że patrząc w nie, czułam adrenalinę. Współpraca z tym kretynem będzie mnie kosztowała wiele nerwów. Ewentualnie jednego trupa więcej, ale kto by to liczył.

— Miałeś zatańczyć z Fianną — przypomniałam.

Spojrzałam w kierunku Veriny, żony mojego pseudo szefa i uśmiechnęłam się pod nosem. Ta dziewczyna wzbudzała we mnie emocje. Nie miałam pojęcia skąd we mnie tyle pozytywnych uczuć do tej drobnej, fioletowowłosej kobiety, ale nie narzekałam. Wprowadzała mnie w stan spokoju, niczym mnie nie denerwowała i wiedziałam, że jako jedna z nielicznych w moim życiu, była szczera i nie stanowiła zagrożenia. I miała dziecko, które chciałam chronić. Ocaliłam je obie. Ich życie było pierwszym, którego nie pozwoliłam zakończyć. Wywołały we mnie litość, której nigdy nie czułam i wiedziałam, że już zawsze będę miała do nich sentyment.

Przeniosłam uważny wzrok na miniaturowego człowieka ubranego w bordową sukienkę i przygryzłam wargę. Fianna Vercetti była pięknym, niewinnym dzieckiem, które — co jest dla mnie szokiem — było efektem miłości. Mimo że gardziłam uczuciami i nie wierzyłam w ich szczerość, od Vercettich i Visserów... po prostu to czułam. Czułam ich więzi i szczerość. Czułam oddanie — coś, czego mnie nie dane było posmakować. Od najmłodszych lat byłam torturowana, zaprawiana i obdzierana z emocji. Nie czułam niczego. Nie potrzebowałam niczego. A przede wszystkim nie potrzebowałam nikogo. Nigdzie nie należałam. Niczego nie miałam. Żyłam z dnia na dzień, czekając na kolejny rozkaz ojca i jedynym celem mojego życia było dotarcie do tego momentu — gdy zakończyłam plugawy żywot dawcy nasienia, z którego powstałam. Chciałam go zamordować od lat i wreszcie tego dokonałam. Dokonałam mojej osobistej zemsty i obrałam w końcu nowy cel. By zniszczyć każdego, kto współpracował z moim ojcem, zrujnować Miami i odbudować je na nowo. Na moich zasadach. Chciałam władzy, szacunku i krwi, którą zaleję ulice tego miasta, by pomścić swoje chwile słabości.

— Czy ty się dobrze czujesz? — zapytał Keller, uderzając pięścią w moje ramię.

Spojrzałam na jego rękę i gwałtownie wstałam, równocześnie celując zwiniętą pięścią w jego krocze. Złapał mnie za rękę, wykręcił ją do tyłu i okręcił mnie całą, by następnie zamknąć mnie w szczelnym uścisku. To był pierdolony ułamek sekundy.

Krew we mnie zawrzała. Obraz przysłoniła czerwona mgła wściekłości. Jego ręce doprowadzały mnie do szału. Zbyt wiele sobie pozwalał.

— Nie ze mną te numery, modliszko — wyszeptał mi do ucha. — Twój ojciec i przyrodnia siostra to zwykli pozerzy, byli cwani, gdy mieli plecy. Ja zawsze walczyłem o siebie więc nigdy nie potrzebowałem obstawy. — Jego wargi musnęły skórę za moim uchem. — Nie jestem twoim wrogiem Veira.

Ruby. Bloody Valentine +18Where stories live. Discover now