Rozdział 9

7.1K 266 74
                                    

VALENTINA

Ze szklanką wypełnioną wodą z kostkami lodu wpatrywałam się w jasny sufit, a raczej na zawieszony na nim, złoty żyrandol. Podrygująca na lekkim wietrze, wpadającym przez szeroko otwarte okno, jego metalowa część, rozpraszała po pokoju przyjemne światło. Wciąż kręciło mi się w głowie, a serce kołatało zupełnie tak, jakbym miała za sobą maraton. Ciśnienie niemal rozsadzało mi czaszkę, a myśl o dzisiejszym poranku w firmie, jedynie pogłębiała ten nieznośny ból.

Pieprzony Anthony Dewberry.

Wszyscy moi pracownicy na pamięć znali regułki obejmowane przez wewnętrzny regulamin, a jednak zdecydowali się je zignorować poprzez kilka nic nieznaczących słów tego mężczyzny. Nie wątpiłam w to, że Dewberry potrafił omotać sobie każdego wokół palca i skłonić ludzi do tego, by szli jak ślepi za jego zarządzeniami. W końcu szantażował swojego byłego pracodawcę, musiał więc mieć idealnie wyćwiczone niektóre zachowania, a w tym manipulację.

Nie, żeby naprawdę wkurzyło mnie to, że ubrali się na biało. Miałam kompletnie gdzieś, co na siebie zakładają, dopóki wygląda to schludnie. Zasada o granatowych uniformach została wymyślona przez moją babcię, która żyła przecież w zupełnie innych czasach. Moja matka nie zmieniła tego punktu w regulaminie ze zwykłego sentymentu oraz dla względnego porządku. Ja natomiast zwyczajnie nie zawracałam sobie głowy takimi sprawami. Cóż, dopóki Dewberry jako pierwszy odważył mi się postawić, a co więcej – ogłaszać jakieś kolorowe czwartki i piątki.

Wkurzało mnie jedynie to, że miał... rację. Nigdy nie przyznałabym mu tego na głos, ale jakimś cudem udało mu się mnie rozgryźć. Oczywiście, że ten chłód i opanowanie były jedynie moją maską, która chroniła mnie przed wieloma ludźmi, chcącymi mi zaszkodzić. Nie widziałam w tym niczego złego. Prowadząc tak wielką firmę, musiałam mieć głowę na karku. A on pojawił się znienacka, sprawiając, że przestałam panować nad swoimi odruchami. Złość, która często przewijała się przez moje żyły, tylko przy nim znajdowała swoje ujście.

Bałam się. Oczywiście, że tak. To nie był dobry znak. Ktoś taki, jak Dewberry, nie mógł mieć dobrych intencji, ale nawet gdyby miał, to niczego by nie zmieniało. Za bardzo wnikał w moje życie, obrzucał mnie pytaniami, starał się zrozumieć. Nie potrzebowałam tego. Chciałam jedynie spokoju i ładu, niczego więcej.

W momencie, w którym przegryzałam jedną z kostek lodu, w mieszkaniu rozległ się odgłos dzwonka do drzwi. Ten cichy sygnał zmusił mnie do tego, bym opuściła wygodne łóżko, stawiając stopy na nieprzyjemnie chłodnej, marmurowej posadzce. Zarzuciłam satynowy szlafrok na ramiona i popędziłam schodami w dół. Dobiegłam do drzwi, wyjrzałam za wizjer i stanęłam jak wryta na widok twarzy Dewberry'ego.

Nim zdążyłam pomyśleć, zamaszyście uchyliłam drzwi i wbiłam w niego gniewne spojrzenie, a przynajmniej starałam się, by tak wyglądało. Wciąż kręciło mi się w głowie, a obraz przed oczami nie był do końca wyraźny.

– Znosić twoje towarzystwo w pracy to jedno... – wydusiłam z siebie na jednym wdechu. – ... ale nie mam zamiaru... – Kuźwa, nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Gwałtownie złapałam za framugę, oddychając płytko.

– Też się cieszę, że cię widzę – skwitował, unosząc podróbek. Na widok mojego zapewne opłakanego stanu, postawił krok w przód i złapał mnie za ramię. – Wszystko dobrze, Val?

Z roztargnieniem pokiwałam głową. Nie chciałam, by oglądał mnie w takim stanie. Spojrzałam w dół na moje prawie w pełni odkryte ciało, zasłonięte jedynie cieniutkim, satynowym materiałem. Szlafrok spłynął mi po plecach, czułam, jak muska moje pośladki, rozdmuchany przez wiatr.

HEARTLESSWhere stories live. Discover now