Rozdział 40

3.9K 304 74
                                    

Cztery tygodnie wcześniej

– Pamiętasz Christophera Whitemore'a? – zapytał Big Jim, kiedy wszedłem do jego gabinetu. Odłożył na blat jakieś papiery i przejechał ręką po karku.

Właśnie wróciłem ze szpitala, po tym jak Romy znowu wpadła w panikę i nie potrafiła się uspokoić bez lekarstw i moich ramion. Nie potrafiłem na nią patrzeć w tym stanie i nie czuć wyrzutów sumienia. To jak zgotowałem jej taki los. To przeze mnie była w takim stanie.

– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Gówniarz chciał do nas dołączyć, ale potem stwierdził, że jest sprytniejszy i zajebał nam pięćdziesiąt kawałków, który nie chciał oddać – mówił dalej. – Zastrzelił Vipera i chciał iść na gliny, coś świta? Kazałem ci się pozbyć problemu.

Wzruszyłem ramieniem.

– Więc zapewne się, kurwa, pozbyłem.

Przytaknął.

– Ten sukinsyn, który porwał twoją kobietę to jego brat. Chciał się zemścić.

Zakląłem. Detektyw Ward miał pierdoloną rację. Wszystko przeze mnie.

Wziąłem głęboki oddech.

– Chcę przeniesienie do Waszyngtonu.

Big Jim spojrzał na mnie spod uniesionych brwi, odchylając się na krześle.

Patrzyłem na niego wyczekująco.

– Chcesz zmienić oddział? – zapytał, marszcząc brwi. – Teraz kiedy Romy jest w szpitalu?

– Tak, właśnie kurwa, tak – warknąłem tracąc cierpliwość. Musiałem to zrobić. To było jedyne wyjście.

– Chcesz przeniesienie do Waszyngtonu, teraz? Kiedy twoja kobieta jest w szpitalu?

– Kurwa mać, czy ja niewyraźnie mówię, szefie?

Uniósł brew.

– Chcesz ją zabrać do Portland? Myślisz, że tam będzie bezpieczniejsza?

Westchnąłem zmęczony. Czy ja naprawdę oczekiwałem tak wiele? Mówiłem, kurwa, po chińsku czy chuj wie jakiemu? Naprawdę nie miałem ochoty powtarzać tego w nieskończoność. Jeden raz był wystarczająco bolesny. Kurwa mać, bolało bardziej niż wszystkie razy jakie dostałem od ojca razem wzięte. Bardziej niż kula w moim brzuchu, bardziej niż kurwa wszystko. A nawet nie krwawiłem. To było podupczone, bo miałem głupie wrażenie, że boli mnie serce, a przecież zanim spotkałem Rosemary Wilson nawet nie wiedziałem, że je mam.

– Nie – odpowiedziałem. – Romy zostaje. Jadę sam.

Naprawdę musiałem mówić mu oczywistości? Przecież nie ważne, gdzie pojadę, jeśli będzie ze mną nigdy nie będzie bezpieczna. Nie ma miejsca, w którym nie narobiłbym sobie wrogów.

– Kto jak to, ale ty powinieneś to zrozumieć Big Jim.

– Nie rozumiem.

Prychnąłem, ściskając palcami nasadę nosa.

– Wykonuję dla ciebie tę robotę od niemal dwudziestu lat. Jak myślisz, ilu wrogów sobie narobiłem przez te wszystkie lata? – zapytałem. – Jestem... Byłem dobry w tej robocie, bo nigdy nie mieli na mnie haka. Żadnego pierdolonego słabego punktu. Do teraz... Romy jest... Romy jest moją słabością.

– Chcesz ją zostawić? – Podrapał się po siwej brodzie.

– Cholera, Big Jim nie mam zamiaru ci się zwierzać.

– Zostawisz ją bez ochrony?

Pokręciłem głową.

– To kolejna prośba... – zacząłem. – Jesteś mi to winien, Big Jim. Przez niemal dwadzieścia lat byłem ci wierny jak cholerny kundel znaleziony na poboczu drogi – mówiłem. – Klub weźmie ją pod ochronę. Nie będzie tego chciała. Będzie się chciała od tego wszystkiego odciąć, ale musicie trzymać rękę na pulsie.

Patrzyłem mu prosto w oczy, cedząc każde słowo. Musiał zrozumieć jakie to ważne. Nie miałem pojęcia jak się potoczą sprawy z Wild Griffins. Z tego co się dowiedziałem od Hatcheta, chcieli zakończyć sprawę. Potraktowali odciętą rękę, jako osobistą vendettę Keya. Oficjalnie sprawa była zakończona. Mieli się trzymać swoich spraw, a my swoich.

– Jeśli się nie zgodzisz poproszę o to Luckiego, ale wolałbym żeby to było oficjalne. Żeby mogła na was liczyć, jeśli coś się stanie. Żeby ktoś sprawdzał ją od czasu do czasu. Musi być, kurwa, bezpieczna. – Zamknąłem na moment oczy, starając się opanować to dziwne uczucie w mojej klatce piersiowej. Kurewsko mi się nie podobało. – O to przecież w tym wszystkim chodziło od samego pierdolonego początku. O jej bezpieczeństwo.

Przez chwilę milczał, patrząc na mnie analizująco. Nienawidziłem tego spojrzenia. Miałem wrażenie jakby mnie sprawdzał. Szukał słabych punktów.

– W porządku – odezwał się w końcu. – Ale uważam, że popełniasz błąd. – Skrzywił się lekko. – Nie chcę być cipką, ale jestem już starym sukinsynem i mogę być trochę sentymentalny...

Nie chciałem słyszeć dalszej części.

– Wiesz, że mieliśmy cię za pierdolonego psychopatę? – Uśmiechnął się krzywo. – Kurewsko dobry w swojej robocie. Zbyt dobry. Jak pierdolony robot. I kurewsko popierdolony poza nią. Nawet niektórzy z naszych ludzi się ciebie boją. Kurwa, czasem nawet ja czuję pieprzony niepokój, ale mała Romy Wilson... odważna z niej dziewczyna. Nie powinieneś jej zostawiać. Zrobiła z ciebie człowieka.

Roześmiałem się głośno, choć wcale nie było mi do śmiechu.

– Właśnie dlatego powinienem ją zostawić, Jim. Dziewczyna ma dwadzieścia trzy lata, jest młoda. Całe życie przed nią. Marzy jej się ślub księżniczki, cudowne życie w domku z białym płotem. Nic z tego nie mogę jej dać.

– Dałeś jej dom.

– I kulkę w jej lewym płucu – przypomniałem, wstając z krzesła. – Mój związek z Romy to nie twoja pierdolona sprawa.

– Nie moja sprawa, ale mimo to prosisz mnie o opiekę nad nią.

– Jesteś mi to winien – syknąłem. Doskonale o tym wiedział. Zdawał sobie sprawę ile zrobiłem dla tego klubu.

Wzruszył ramieniem.

– Zaopiekuję się nią, ale nie dlatego, że tego żądasz, ale dlatego że lubię tą małą. I robi zajebiste ciasto czekoladowe zauważyłeś? – spytał. – To chyba, kurwa, najlepsze ciasto jakie w życiu jadłem. Szkoda byłoby to marnować.

Spojrzałem na niego z wściekłością.

– Załatw mi to przeniesienie – warknąłem, zanim ruszyłem do drzwi.

– Jasne, nie ma problemu – mówił dalej. – Skoro zostaje pod opieką klubu to może uda nam się ją zeswatać z którymś bratem. Cholera, gdybym sam był trochę młodszy.

Uniósł w górę ręce w obronnym geście i zaśmiał się głucho. 

Jego własność (Hellhounds MC #2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz