Rozdział 27

2.5K 225 62
                                    

😈 Stephen 😈

Nasz czas to najsłodsza możliwa tortura i zgodnie z moimi oczekiwaniami, gdy nadchodzi czas pożegnania, Morgan wpada w rozpacz. Nie prosi, nie pada na kolana, ale łzy lśniące w jej oczach mówią wszystko to, czego nie powiedzą usta. To łamie mi serce, bo czuję się dokładnie tak samo, ale nie pozwalam tym emocjom wypłynąć na powierzchnię. Moja twarz jest jak maska. Nie wyraża kompletnie niczego.

— Zostań — szepce w końcu głosem złamanego człowieka. — Proszę, Stephen.

— Nie mogę.

Szlocha.

Muszę zamknąć oczy, bo patrzenie na jej rozpacz jest w tej chwili cholernie trudne. Drgam zaskoczony gdy wpada na mnie, a później oplata ciasno moje ciało, jakby nigdy nie chciała go puścić. Oddaję pieszczotę i całuję ją w skroń, ale wciąż milczę. I tak ją zranię, więc nie mam zamiaru jeszcze bardziej tego pogarszać.

— Kocham cię, Stephen — mówi przez łzy, wciąż otulając mnie ramionami. — Kocham cię.

Prawie pękam.

Rozchylam usta, a ta deklaracja tak bardzo chce z nich wypłynąć, że muszę ugryźć się prawie do krwi, by to pohamować. Chcę poczuć smak tych słów chociaż raz, ale jednocześnie wiem, co ze sobą przyniosą. Dadzą jej tylko rozpacz, smutek. Jeśli zginę, będzie przeżywać to dziesięć razy bardziej.

Może zapomni o mnie szybciej, jeśli się nie odezwę. Tylko dlatego nie odwzajemniam wyznania. Po prostu całuję ją w czoło czule i niespiesznie, a później w końcu zaglądam w jej piękne oczy.

— Dbaj o siebie i dziecko. — Nie poznaję własnego głosu. — Pozwól mojemu bratu się sobą zaopiekować, jeśli nie wrócę. To dobry facet, nie tak, jak ja.

— Ty też masz w sobie dobroć, Steph. Możesz oszukać wszystkich, ale nie mnie.

Kurwa.

W jednej chwili jestem spokojny jak prawdziwy żołnierz, a w drugiej oczy zachodzą mi łzawą mgłą i jestem o krok od tego, żeby się rozkleić. Próbuję to ukryć z całych sił, ale jestem na przegranej pozycji. Morgan to widzi.

Zawsze.

— Nie mogę cię oszukać, bo masz doświadczenie ze świrami? — pytam drżąco.

Nie mogę się powstrzymać i dotykam dłonią jej policzka. Kciukiem ocieram płynącą łzę, jednak po niej pojawia się kolejna, jeszcze jedna, aż w końcu sam tracę rachubę.

— Coś w tym stylu — odpowiada łagodnie. — Musisz do nas wrócić.

Kładzie sobie moją rękę na brzuchu.

Kurwa. Mam ochotę paść na kolana i szlochać jak dziecko.

— Ja i Aurora będziemy cię potrzebować.

— A jeśli to będzie jednak Jamison? — pytam ze strachem.

— Wtedy będzie potrzebował swojego taty może nawet bardziej. Wróć.

Chcę złożyć obietnicę, lecz nie mogę. Nie, gdy może się okazać bez pokrycia.

Nic już nie mówię.

Tulę ją po raz ostatni a później wychodzę.

*

Jest cholernie gorąco.

Pogoda dobitnie przypomina nam, że jesteśmy w upalnych okolicach Los Angeles, a temperatury nie zbija nawet zachód słońca. Noc będzie skwarna i sucha. Nie będziemy mieć problemu z ogniem, który planujemy zaprószyć w okolicach tej rezydencji wartej miliardy, którą obecnie obserwujemy z kilku różnych punktów, ukryci w strategicznych miejscach.

Władca piekieł (LA Tales #2) I ZAKOŃCZONAWhere stories live. Discover now