— Każdy jest moim wrogiem — wycedziłam. Szarpnęłam się, ale skurwiel był zbyt silny. Gdybym straciła nad sobą panowanie, wyrwałabym się i udusiłabym go gołymi rękami, ale jakimś gównianym sposobem jego bliskość studziła moją złość. To była nowość. — Puść mnie.

— Po co? — zapytał z wargami wciąż przy mojej skórze. Wprawił nasze ciała w lekki, choć beznadziejnie sztywny ruch. — Należy mi się pierwszy taniec z moją żoną. Nigdy nie planowałem żadnej mieć.

— Nadal nie masz, ten papier nie ma znaczenia. Jest tylko kretyńskim zabezpieczeniem dla Zeny. Nic nie znaczy.

Roześmiał się.

Ciekawe czy byłby wesoły gdybym wsadziła mu w gardło pięść. Zapewne nadal byłby szczęśliwy, jak na chorego psychopatę przystało.

— Wiesz? Mógłbym się okazać dobrym partnerem w wojnach, które chcesz prowadzić. Gwarantuję też, że jestem doskonałym kochankiem. Mogę wszystko, niczego się nie boję i nie posiadam hamulców. — Przycisnął usta do mojego ucha. — Pomyśl o tym, jak wiele możemy zadziałać razem. Pomyśl o tym, jak dobra może się okazać nasza symbioza.

Symbioza. Dobre sobie.

— Teraz działamy razem, modliszko. — Zsunął mokre wargi po mojej szyi. — Spróbuj mnie zniszczyć, a sama spłoniesz. Żarzysz się ode mnie, tlisz się. Już nigdy nie wrócisz do tego, co było przede mną. — Puścił mnie, ale nie odsunął się ani o milimetr. Jego usta znaczyły mokre ślady po mojej odkrytej skórze. Jego delikatność była przerażająca. Zwłaszcza, że biła od niego niepochamowana żądza krwi. Jego opiłowane na ostro kły w połączeniu z kolczykiem w wardze... Ten mrok, ta cała pieprzona otoczka. To było tak cholernie nowe, fascynujące. — O mnie się nigdy nie zapomina.

— Gdy z tobą skończę, nie będzie o czym pamiętać — wyszeptałam. Moje wargi uformowały się w uśmiech, którego już od dawna nie przyjmowałam na swoją twarz. Wrzała we mnie potrzeba. Chciałam go skrzywdzić.

— Mylisz się, Veiro. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Prychnęłam. Odwróciłam się do niego przodem i pewnie złapałam go za szyję. Zacisnęłam na niej palce, jednocześnie raniąc go paznokciami. Jego popieprzony, jokerowski uśmiech przedłużony blizną był tak cholernie pobudzający. Te wielkie, zielone oczy i szaleństwo w nich, twarz naznaczona bliznami i walką. Wszystko, co składało się na Kellera Hartleya było inne. On był inny. Był jak tsunami, nie dało się być na niego gotowym. Nie dało się jednoznacznie określić, jakie wzbudzał emocje. Nie znałam go. Nie wiedziałam o nim niczego, poza wyciągniętymi siłą informacjami od jego wrogów. Bezwartościowymi informacjami, bo Keller był nienormalny.

— No dalej modliszko — wyszeptał, pochylając się w moją stronę. Zacisnęłam palce mocniej, czym nakręciłam go bardziej. — Pokaż jak bardzo mnie nienawidzisz.

Prychnęłam. Pchnęłam go w tył i mrużąc oczy, wbiłam palec w jego twardy tors.

— Jesteś pojebany.

— Nie masz pojęcia jak bardzo — zapewnił. — Nikt nie ma. — Zrobił krok do tyłu, a potem kolejny. — I nigdy nie będzie miał.

Uniosłam wysoko brodę.

— Rozłożę cię na czynniki pierwsze nie tylko za pomocą tępego narzędzia. Obedrę cię ze wszystkiego. Wewnątrz i na zewnątrz, Hartley.

Zadrżał pokazowo, oblizując czerwone wargi.

— Cały aż się trzęsę — zakpił. — Zachowaj jednak trochę energii na noc poślubną. Ją też zaplanowałem. Kto okaże się ofiarą?

— Odpowiedź jest oczywista. Ty.

Ruby. Bloody Valentine +18Where stories live. Discover now