Prolog

13.9K 1.1K 1.1K
                                    

Sierpień

Veira

Patrzenie w oczy człowieka — nie, przepraszam, ścierwa — który zaraz dla ciebie umrze porównałabym z ekscytacją towarzyszącą dziecku przy otwieraniu gwiazdkowego prezentu. To ten rodzaj szczęścia łączący się ze świadomością, że byłeś grzeczny i na pewno Święty Mikołaj przygotował dla ciebie coś wymarzonego.

Pierwszy problem polegał na tym, że nie wierzyłam w Mikołaja. Drugi — nie byłam grzeczna i trzeci — krew ściekała po każdym odkrytym kawałku mojego ciała. Byłam spocona, miałam przesiąknięte krwią włosy i prezentowałam się przy tym bardzo seksownie — wiedziałam to przez lustro, które zamontowałam na całej prawej ścianie mojej piwnicy.

— Czego chcesz, Veira? — wychrypiał niemal błagalnie.

To była zaskakująca nowość. Mój ojciec, ten sam, który przez lata zabijał, torturował i skazywał niewinne dziewczyny na burdel... błagał o łaskę. Chciał mojej litości. Chciał żebym go oszczędziła. Ja. Kobieta, którą przygotował do tego, by dla niego przejęła całe Miami i zlikwidowała zagrożenie. Kobieta, którą bił, poniżał i hartował, by stała się niezniszczalna. Kobieta, która całe życie marzyła o tym momencie.

Niedoczekanie.

— Chcę zadośćuczynienia za każdy policzek, złamane żebro, pękniętą kość i każdą kroplę krwi, którą ze mnie wytoczyłeś. Chcę odciąć fiuta każdemu skurwielowi, który mnie dotknął bez mojego pozwolenia. Chcę śmierci. Każdego z was. Długiej, bolesnej i w pełni zasłużonej.

— Podam ci lokalizację każdego, ale proszę cię Veira. Nie możesz mnie zabić!

Ja nie mogę? Prychnęłam.

Podeszłam dzielący nas krok i zamachnęłam się, a następnie całą siłą kopnęłam go w złamane ramię. Padł na ziemię z żałosnym zawodzeniem, któremu towarzyszył brzdęk metalowego krzesła odbijającego się od zimnej podłogi.

— Ja mogę wszystko — oznajmiłam. Kolejnym kopnięciem przewróciłam go na plecy, by widzieć, jak ból wykrzywia jego poharataną kastetami mordę. — Nazywam się Veira Ventura i mogę pierdolone wszystko, pamiętasz? — warknęłam. — Jestem potęgą. Jestem katem. Jestem koszmarem, z którego się już, kurwa, nie obudzisz.

— Veira...

— Nie — wrzasnęłam. Uniosłam nogę odzianą w czerwoną szpilkę i ułożyłam ją na jego szyi. Widziałam strach. Tak pierwotny i czysty, że gdyby nie fakt, że go związałam i skatowałam, próbowałby mnie zabić. — To koniec miłosierdzia. Już nie dostaniesz psiego żarcia w misce po moim pierwszym szczeniaku, którego zabiłeś. Nie wysrasz się pod siebie i już nigdy nie wypowiesz imienia, które nadała mi matka. Już nie powiesz niczego.

Przycisnęłam obcas do jego szyi i mocno zacisnęłam wargi. Żeby zacząć nowy rozdział, trzeba zakończyć stare. Żeby pożegnać demony, trzeba je zniszczyć. Żeby poczuć się dobrze, trzeba zamordować.

Stanęłam całą siłą na prawej nodze, rozrywając szyję tego pierdolonego potwora, który mnie spłodził i krzyknęłam na całe gardło, żegnając jego odchodzącą do piekła duszę. To był koniec. Koniec jakiejkolwiek namiastki słabej Veiry. Koniec tego małego kawałka Hendricksonów w moim życiu. Po prostu koniec.

Wyrwałam szpilkę z szyi mojego martwego ojca i z uśmiechem przyglądałam się tryskającej z tętnicy krwi. Przez wiele tygodni pielęgnowałam w nim strach, który dzisiaj miał swój wielki finał. Przetarłam obcas w jego dresowe spodnie i westchnęłam. Będę musiała go gdzieś zutylizować przed wyjazdem. No cóż, pech. Nigdy nie było mi dane wyjechać bez żadnego problemu.

Ruby. Bloody Valentine +18Where stories live. Discover now