Tysiąc oddechów

241 21 14
                                    

Składała ubranka, gdy odeszły jej wody.

Przez chwilę sądziła, że to Holly się denerwuje, bo używała brzucha jak stolika-kładła na nim ciuch i składała delikatnie, odkładając na półkę. Bardzo wygodna sprawa, chociaż dzieciak mógł się irytować.

-Słońce, mama już kończy.-mruknęła, krzywiąc się nieco z bólu.-Holly, przestań...Ho...

Znała ten rodzaj kłucia w podbrzuszu ze swoich bolesnych miesiączek, podobne uczucie-minęło, wróciło, niezbyt naturalnie. Spojrzała w dół, na swoją sukienkę, przemoczony dół, plamki krwi.

Panika, ta sama, co w sklepie. Coś się dzieje z dzieckiem. Coś się dzieje z Holly.

-Sam!-krzyknęła, opierając się ręką o szafkę. Siostra przybiegła z salonu, siedziała tam ze swoim fagasem, Gabriel, czy jakoś tak, oglądali sobie komedie romantyczne i pewnie lizali do woli.-Dzwoń po Bena, po Cas, kurwa...

Zasada nie przeklinania przy dziecku poszła się jebać, gdy dziecko pchało się na ten świat. Miała mieć cesarkę dopiero za tydzień, chciała cesarki, ale nie, Holly wolała inaczej. Jej lekarka była teraz w cholernym Waszyngtonie.

Oddychała pospiesznie, gdy Sam coś do niej mówiła. Cas nie odbiera. Oczywiście, że nie, miała ostatnie sprawy do pokończenia na uniwersytecie. Benny jedzie, ale są korki, mieszka dwadzieścia minut stąd, w godzinach szczytu to mogła być nawet godzina drogi.

-Zabierz ją, ja nas zawiozę.-Gabriel, pyskacz, który od miesięcy przystawiał się do jej siostry, wziął kluczyki w dłoń i otworzył drzwi.-Trzeba coś zabrać?

-Torba.-Deanna, ostatkami zdrowego rozsądku, wskazała na jedną z szafek.-Niebieska. Tam mam wszystko, co potrzebuję.

Sam poprowadziła ją do auta, Gabriel wrzucił torbę na siedzenie pasażera, z przodu, skoro obie dziewczyny tkwiły z tyłu-wyjechał na ulicę, pytając tylko o nazwę szpitala i milknąc, by nie irytować Deanny.

-Cas?-Sam wreszcie się dodzwoniła, gładziła siostrę po plecach, gdy ta dalej próbowała uspokoić oddech.-Deannie odeszły wody, jedziemy do...tak, teraz! Gabe nas zawiezie, jedź prosto do szpitala.

-Benny.-Deanna złapała ją za ramię.-Niech on też tam jedzie.

-Jasne...Cas? Zgarnij po drodze Benny'ego, pajac jedzie w korku. Przekażę.

Rozłączyła się, oddając blondynce telefon.

-Masz liczyć oddechy. Jak dojdziesz do tysiąca, Cas już tu będzie.

Deanna skrzywiła się nieco z bólu. Jeszcze nawet nie rodziła, panika potęgowała każdy dyskomfort.

-Co?

-Tak powiedziała. Licz.

-Okay, okay...-westchnęła, nieco się uspokajając.

Wdech. Wydech.

Raz.

Wdech. Wydech.

Dwa.

Skupiła się na tym, na głupim liczeniu, gdy Gabriel usiłował wjechać na teren szpitala („kotek, tam jest dla niepełnosprawnych, przecież mam oczy, zajmij się siostrą, bo mi tu zaraz urodzi"). W końcu stanął przy drzwiach i wyszedł, by pomóc Deannie przejść do środka. Sam zabrała torbę.

Parę papierów dalej była już na porodówce. Trudno, urodzi naturalnie, nie było wyjścia, gdy Holly tak się spieszyło.

Cas dotarła, gdy była przy dziewięćsetnym oddechu-wtargała Benny'ego na odpowiedni korytarz i weszła do niej tylko na chwilę, by pocałować ją w czoło i zapewnić, że zaczeka na zewnątrz. Nie była najbliższą rodziną. Musiała ustąpić ojcu.

sick of losing soulmatesWhere stories live. Discover now