Trudno jest nazwać nalot pocisków z broni palnej szczęściem, niemniej jednak tej nocy właśnie tym jest - szczęściem. A w każdym razie mniejszym nieszczęściem w większym nieszczęściu.Bo kiedy dociera do nas huk wystrzałów powtarzanych rytmicznie i kolejno, zupełnie jakby parami tańczyły polkę, Bieber turla się z krawędzi mnie w bujną trawę, w której moje łzy bawią się w rosę; albo w zraszacz. Przyciska moją głowę do ziemi, wciska w nią również swój policzek. Nie musi nic mówić, sama wiem, że jego gest nawołuje do ciszy, ciszy absolutnej, ciszy tak cichej, że będziemy w stanie usłyszeć, jak nasze flaki pełzną w głębi ciała.
-Chyba nie muszę mówić, że jeśli piśniesz słówko, zjem cię żywcem.
-Jeśli miałabym wybrać swoją śmierć, wolałabym zostać rozstrzelana przez psychodelicznych drwali biegających z karabinami maszynowymi nocą po lesie, więc jeśli tylko piśnięcie słówka ukróciłoby moją katorgę, wybacz, ale pisnę dwa - warczę przez górne jedynki, między którymi utknęło mi ziarno sezamu.
-Nie przesadzaj - syczy, wpijając szorstkie palce w skórę mojej głowy, nie pozwalając mi oderwać jej od roślinnych gęstwin. - Nie jest ci ze mną aż tak tragicznie. Godzę się na twoje absolutnie zbyt częste wycieczki do toalety, a godzinę temu dostałaś jeść i pić.
-Nie jestem krową, którą należy wyprowadzać na pastwisko o ustalonych porach, żeby mogła nażreć się do syta - warczę. Niemalże dostrzegam wyrazistą linię strachu przed nim, która opadając, wzbijając linię irytacji. Obecnie jestem nim bardziej rozdrażniona niż przerażona.
-Dlatego nie mam baby - mamrocze. - Cztery światy z wami. Cztery, nie jeden, a ja w samym tym jednym jestem wystarczająco pogubiony.
-Nie masz baby, bo zasługujesz tylko na środek przeczyszczający.
I wtedy, w tych gęstych, mokrych trawach, kiedy wokół nas pałętają się psychodeliczni drwale z rozemocjonowaną bronią w rękach, Bieber wybucha śmiechem rozrywającym mu pierś, a brzmi przy tym jak maciora wydalająca na świat potomstwo, ogarnięta silnym napadem alergicznego kaszlu.
Psychodeliczni drwale oczywiście prędko nas znajdują i równie prędko okazuje się, że wcale nie są drwalami, ale nie wykluczam ich psychodeliczności. To grupa całkiem przyziemnych facetów w czerni, zamaskowanych kapturami i długo niepranymi arafatkami przewiązanymi tuż nad nosem. Jest ich czterech, może pięciu, po broni wycelowanej w nasze wgniecione w glebę ciała wnioskuję, że to wystrzały z nich hasały po polach i uratowały mnie przed kobiecym rodzajem męskiego upokorzenia. Martwię się o swoją psychikę, gdy patrząc na nich, odczuwam wdzięczność.
Zaczynają szczebiotać między sobą, trzymając nas w krzyżowym kręgu. Z początku nie rozpoznaję języka, którym się posługują, dopiero gdy wytężam słuch docierają do mnie słowiańskie naleciałości i w końcu wyróżniam poszczególne rosyjskie słowa, co powoduje nieprzyjemny skurcz w moim żołądku na myśl, że zostaliśmy schwytani przez rosyjski półświatek przestępczy, a jeśli nie namacalnie schwytani, to na najlepszej drodze do bycia schwytanymi.
Wkrótce przerzucają się na łamaną angielszczyznę. Mam w uszach trawę, więc nie słyszę ich wyraźnie. Mogę się tylko domyślić, że to jakiś rodzaj wiarygodnych gróźb, lecz do Biebera zdaje się to nie docierać, bo nagle wstaje, otrzepuje jeansy z błota, splata dłonie w koszyk jak na konferencji managerskiej i mówi:
-Panowie, myślę, że prędko dojdziemy do porozumienia. Mam dziewczynę - to powiedziawszy, dźga mnie czubkiem buta pod żebra. - Odstąpię wam ją za drobnego pieniążka. Tylko w dolarach, mili panowie. Rubel ostatnimi czasy leci na łeb, na szyję. Cena wywoławcza to, powiedzmy, sto tysięcy pachnących amerykańskich dolarów.
CZYTASZ
Flushing birds out JBFF
FanfictionGwałcicielom należy się krzesło elektryczne. Jestem tego pewna jak śniegu na Alasce i deszczu w lesie tropikalnym. Jestem pewna jak garbów wielbłąda i płetw rekina. Pewna jak własnego nazwiska i pieprzyka na lewo od pępka. Posadzić, przypiąć, popieś...