Nie mogę wyprostować nóg.Potem myślę, że oślepłam, bo za zamkniętymi oczami widzę czerń i za otwartymi jest nie mniej intensywna.
A jeszcze później zdaje mi się, że trafiłam na wielką paletę mieszającą probówki z krwią w ogólnoświatowym laboratorium, bo jestem wprowadzana w drgania wciąż i wciąż, i od nowa.
Dopiero kiedy gdzieś pod mostkiem czuję dreszcz choroby lokomocyjnej, dociera do mnie, że ta zamknięta puszka pełna ciemności i wstrząsów to bagażnik jakiegoś hatchbacka albo sedana wyłożony cienkim filcem.
Wtedy wpadam w panikę. Uderzam pięściami w klapę bagażnika, nadgarstki mam związane, więc marna siła uderzenia napiera w jedno miejsce. To samo jest z kostkami u nóg, cienka słomiana lina wrzyna się w którąś z żył oplatających kostkę, a kiedy rytmicznie uginam i prostuję nogi, podeszwy uderzają w coś, co może być płynem do spryskiwaczy albo samochodową apteczką. Nie mam nic do stracenia, więc postanawiam krzyczeć. Wtedy orientuję się, że taśma uszczelniająca nachodzi na moje policzki i podbródek. Krzyk rozchodzi się więc tylko po moim wnętrzu, a jest go tyle, że pęka mi błona bębenkowa.
Nagle wstrząsy się pogłębiają, jakbyśmy jechali w poprzek makiety Himalajów, a potem wszystko gaśnie. Jestem przerażona, bo dopóki pięliśmy się gdzieś przez asfalt, było mi tylko niewygodnie. Ale kiedy ON otworzy bagażnik, będzie mi i niewygodnie na zewnątrz i ogromnie niekomfortowo wewnątrz.
Słyszę trzask drzwi, potem szczęk uwalnianej zapadki tuż przy uchu i zalewa mnie wschodzące, jeszcze z nutą czerwieni, słońce. ON daje mi cień. ON przysłania mi całe piękno poza bagażnikiem pachnącym smarem, gumą z opony i jałowymi opatrunkami.
-Dzień dobry - mówi spokojnie. Nachyla się, odkleja taśmę z moich ust, później zabiera się za rozwiązywanie mi kostek i nadgarstków. Gdy jestem już wolna, cofam się pod tylną ścianę bagażnika, przyczajona jak dzika pantera. Obserwuję jego zmęczone oczy i drobiny napoju energetycznego krążące w powietrzu wraz z jego oddechem. - Wyjdź. Rozprostuj kości. Przecież cię nie zjem. Jestem wegetarianinem. Gdybyś była dorodnym kłębem sałaty albo rozkwitłym kwiatem kalafiora, mógłbym się zastanawiać.
Chcę z nim rozmawiać, chcę zająć go słowami, zająć jego usta i myśli, ale jestem sparaliżowana i nie czuję warg.
Bieber zwija liny w ciasny supeł i wkłada je do zagłębienia po prawej stronie bagażnika. Później podchodzi do drzwi pasażera, obserwuję go zza krawędzi bagażnika, gdy wyjmuje z wnęki butelkę, a potem chowam się, gdy do mnie wraca. Rzuca we mnie butelką. To znaczy - rzuca ją do mnie, ale traktuję to jak akt agresji kierowany w moją dość stabilną kondycję fizyczną.
-Napij się - mówi, ale ja jestem wciąż zastygła. - Pij, bo ci wsadzę.
Oczy mu ciemnieją. Nie chcę ryzykować, nie chcę narażać się na kolejną groźbę wcale nie bez pokrycia. Odkręcając butelkę, przekonuję się, że nikt jej przede mną nie otwierał, choć z drugiej strony - ma mnie, ma mnie całą w swoim bagażniku, i będzie mnie miał bez względu na to, czy zabarwi czymś moją wodę, czy zostawi ją klarowną i czystą. Piję, nie spuszczając z niego wzroku.
-Wyjdź z tego bagażnika, zanim nogi wejdą ci w dupę.
-Sam mnie w nim zamknąłeś - przypominam słabym głosem. - Czego ode mnie chcesz? Wywozisz mnie Bóg jeden wie gdzie, zamkniętą w bagażniku, a kiedy myślę, że wyjmiesz siekierę i posiekasz mnie w drobną kostkę, ty dajesz mi wodę i dbasz o moje pogięte kości? O co ci chodzi? Co to za chora gra?
-Gdybym ci powiedział, skończyłbym zabawę, zanim na dobre się rozpoczęła.
Siada na piachu trzy metry od tylnych kół, nogi krzyżuje w turecką przeplatankę. Zapala papierosa i patrzy na mnie z uśmiechem, przekrzywiając głowę.
YOU ARE READING
Flushing birds out JBFF
FanfictionGwałcicielom należy się krzesło elektryczne. Jestem tego pewna jak śniegu na Alasce i deszczu w lesie tropikalnym. Jestem pewna jak garbów wielbłąda i płetw rekina. Pewna jak własnego nazwiska i pieprzyka na lewo od pępka. Posadzić, przypiąć, popieś...