Rozdział 4 - Sęp nad martwym truchłem

2.5K 172 164
                                    



Jest rosły, barczysty i szeroki jak góra lodowa. Gdy stoi tak blisko mnie, że niemal chowam nos w jego koszulce, wyczuwam wiśniowy kisiel i rześki antyperspirant. T-shirt ma jasnoszary, później po prostu szary, jeszcze później ciemnoszary, a na samym końcu zamykają mi się powieki i lecę plecami na mur pobliskiej kamienicy. Nie chwyta mnie, ale podąża za mną, więc nie lecę na chodnik, bo jego ciało jest jak pas który przypina mnie do ściany. Gdybym miała wybór, wolałabym, by moja kość ogonowa rozbryzgała się na miliony odłamków, uderzając w chodnik, niż żeby jego utwardzone jak beton udo znów było moją samotną zamkową wieżą, kłódką na linie papilarne albo po prostu wielkim worem mięśni przygwożdżonym do mojego ciała w niepokojąco opustoszałej uliczce. Takiej jak tamta. I jak ta.

-Wyrosłaś na przepiękną młodą kobietkę – mówi, a głos płynie z głębi jego gardła. - Zawsze wiedziałem, że mam dobry gust, nie podejrzewałem jednak, że aż tak dobry.

Odsuwa się na moment, taksuje mnie spojrzeniem od kostek stóp po linię czoła z włosami. Zaczynam skradać się po nim wzrokiem. Ubrany jest w czarne jeansy i buty za kostkę, na kolanach dostrzegam lekkie przetarcia. Sunę po głębokich kieszeniach na udach, bo nie chcę widzieć odkształcenia w spodniach na wysokości krocza. Szeroki skórzany pasek oplata go w biodrach, a guzik wygląda przez metalową klamrę. Im wyżej wspinam się po jego piersi, zauważam, jak jego sylwetka się rozszerza. Barki są dwukrotnością bioder, a koszulka na ramionach i klatce piersiowej pęka w szwach. I dopóki pełznę po jego sylwetce, pospolitej, bliskiej każdej innej sylwetce osobnika rodzaju ludzkiego, który żywi się oparami potu z siłowni, moje emocje są całkiem zrównoważone. Dopiero kiedy spoglądam w jego twarz, w szczękę ostrą jak brzytwa maszynki Gillette, w oczy zamrażające wszelką ingerencję globalnego ocieplenia, widzę człowieka sprzed dwóch lat, który wyrył blizny na mojej niewinności, kościstych łopatkach i cielesnym dowodzie bycia kobietą.

-Piersi ci urosły – mówi, przesuwając kciukiem po koronce stanika odznaczającej się spod bluzki.

Mięknę, ale nie tak, jak kobieta mięknie pod dotykiem mężczyzny. Mięknę tak, jak masło mięknie na słońcu. I znika.

Moje kolana są nagle dwoma wibratorami, którym zacięły się obwody elektryczne.

Raz za razem otwieram usta, by się odezwać, by zakłócić wiatr, który mnie onieśmiela, ale nic z nich nie wypada, żaden dźwięk, żadne zdławione charknięcie.

-Noelle – wypowiada moje imię tak, jakby uczył się słów, amerykańskiego akcentu i wymowy. Przywiera łokciami do muru, głowa mu opada, jakby ktoś przeciął podtrzymujące ją sznurki, i jego nos wpada w moje włosy. - Moja słodka Noelle – cytuje listy, swoje, choć nie chcę w to wierzyć. - Twoje włosy pachną moją poduszką. A może to złudzenie? Może przepowiadam przyszłość? A twoja szyja jest tak miękka i gładka. Mogę wręcz wyczuć, jak szaleje ci puls. Jakby w twoich żyłach płynęło stado piranii. Myślisz, że piranie pływają w stadach?

-Czego chcesz? - jąkam się, pytając, więc powtarzam raz jeszcze: - Czego ode mnie chcesz?

-Z całym szacunkiem, ale sama do mnie przyszłaś. Jesteś taka przekupna, Noelle. - Za każdym razem, gdy wypowiada moje imię, akcent pada na ostatnią sylabę, a echo głosek wiruje w powietrzu. - Wystarczyło popieścić cię paroma nietuzinkowymi komplementami, żebyś wcisnęła się dla mnie w koronki. Wychodzi z ciebie wyrachowana dziwka, Noelle. I hipokrytka. Nadal uważasz, że ten gwałt był moją winą?

-Wyłącznie twoją – cedzę przez zęby. A gdy kończę mówić, te stukają w siebie hałaśliwie, bo tak drży mi szczęka. Jakby wraz z jego pojawieniem się nadciągnęła zima stulecia, a ja brnę przez nią w afrykańskich kawałkach szmat.

Flushing birds out JBFFOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz