Brothers of blood

113 1 0
                                    

Noc była złota. Donawein, Sasha, Anderesan, Moriarty, Killian i Menteith siedzieli razem przy palenisku, nad którym spokojnie unosiły się iskry i dym tańczące pod nocnym nieboskłonem. Patrzyli na swoje lica pokryte bruzdami, w których odbijał się ogień. Milczeli. W końcu jeden z nich się odezwał:
- Myślicie, że królowie będą nas szukać? - Moriarty, najstarszy i wydawałoby się, że najrozsądniejszy w ich gronie zaszczycił przyjaciół przebiegłym uśmieszkiem.
- Może dopiero wtedy, gdy nasze matki zakończą ucztę. - Odrzekł Sasza, bawiąc się samodzielnie wyrzeźbionym w drewnie mieczem, który po chwili cisnął w płomienie.
Znowu zapadła cisza. Las o tej porze był zachwycający. Nie potrzebowali wiele. Przyżądzali chleb z wody i mąki oraz mieli ciche miejsce na spoczynek. Ukrywali się. Za ich plecami rozciągało się imponujące sąsiedztwo królestw ich rodzin. A oni byli tu. Razem. Jak książęta. Pod przykrywką. Mieli zwykłe ubrania, nosili je swobodnie. Porozpinane koszule, potargane spodnie. Tylko sygnety świadczyły o szlacheckim pochodzeniu.
- Musimy się umówić na strzelanie z łuku. - Szepnął Donawein, nachylając się w stronę Sashy.
- Ale chyba dopiero wtedy, gdy będzie po wszystkim. No wiesz...po weselu. - Sasha stłumił głos, odpowiadając mu.
- Hej, Anderesan, kiedy się żenisz? - Zapytał bez ogródek, podnosząc głos Donawein, jakby chciał zawstydzić brata.
- W czasie nocy sobótkowej, jeśliś ciekaw. - Anderesan odpowiedział, prężąc się jak struna jak to przystało na panicza przemawiającego w toastach do tłumu. - Wiedz, że małżeństwo nie jest czymś, czego pragnę, ani z czym należy się spieszyć. - Anderesan w końcu rozluźnił napięte ciało, dzieląc się z przyjacielem dość prostą prawdą życiową.
- Jesteś jednym z najmłodszych, a już dostałeś ten zaszczyt. Dlaczego nie? - Dociekał Killian, ściągając ciężkie, kształtne buty, które przywykły do tańców w salach balowych.
Nic nie zakłócało relacji tej piątki. Spotykali się tam często, by wyrwać się z bogatego, przytłaczającego życia w zamku.
- Bo nie kocham kobiety. Kocham mężczyznę. - Anderesan wyznał im to po raz pierwszy. Wszyscy unieśli głowy, na których teraz falowały cienie.
- Zdradź imię, które to z miłości żyć ci nie daje. Czy męskie, czy kobiece na chwałę zasługuje. - Ufnym i dostojnym głosem  zaintonował każde słowo Menteih, jak zwykł to czynić na dworze, gdy recytował poddanym swoje wiersze.
- To byłoby ryzykowne. Wśród was jest ten, dla którego poświęcam czyste myśli. Mówię to z ciosem dla mej duszy. Wstyd mi.
- Niepotrzebnie. To piękne. Jak widzisz jesteśmy w tym razem. Pomożemy ci z wszelakimi przeciwnościami.
- Rodzice mnie wydziedziczą.
- Nie potrzebują księżniczki.
- Możesz podróżować z nami wraz z tym, którego darzysz sympatią.
- Zakazana miłość. - Westchnął Anderesan.
Ponownie zapadła cisza.
- Ze spokojem wyznaję ci bracie, że pocałowałem lady Tricię. - wyznał Moriarty pełen uroku, by stłumić żal brata.
- Będziesz z nią. Obiecuję.
Wieczór mijał na niecodziennych plotkach, wyznawaniu tajemnic. Piątka przystojnych i silnych książąt położyła się spać. Leżeli na wilgotnej ziemi okryci ciepłymi kocami.
Porankiem ruszyli w stronę swoich domów, lecz nie podeszli zbyt blisko. Nikt nie chciał wracać, a niechętnie się ze sobą żegnali. Naradzili się więc, ukrywając się przed kupcami i stajennymi - za drewnianym kolumnami i chatami. Stroili do siebie miny, gestykulowali przejęci, dając sobie wskazówki. Okazało się, że rodzice Anderesana musieli opuścić swoją letnią rezydencję w delegacji do rodziców Meneith'a. Ale to nie wszystko, bo chaos panujący na ulicy wskazywał na to, że są poszukiwani.
W końcu, każdy z nich z osobna wyszedł z kryjówki i rzucił się do ucieczki. Nikt nie mógłby ich dogonić, co więcej trudno byłoby rozpoznać w nich książęta w tych rozchełstanych strojach ubogich. Każdy z nich ruszył w innym kierunku, więc niewiadomo było, gdzie skupić wzrok. Nieumyślnie potrącali poddanych, lecz celowo przewracali kosze z owocami, by odwrócić uwagę. Donawein - seksownie rozciągnięty - przeskakiwał z jednego dachu na drugi, wywołując oburzenie mieszkańców.  W zgiełku słychać było tylko ich kojące śmiechy. Mogli zapomnieć o problemach. Do czasu.
Lady Tricia, która mdlała z zaskoczenia, wykrzyknęła imię ukochanego, jednak Andersan nie zwrócił na nią uwagi. Za to Moriarty przystanął, ukłonił się elegancko i z wolna, jakby nigdzie się nie spieszył ucałował czule wierzch, później wnętrze jej dłoni. Bez słowa pomknął dalej, zostawiając ją z niewypowiedzianymi pytaniami i rumieńcami na policzkach.
Wkroczyli do zamku, zwinnie omijając gwardię, ignorując ostrzeżenia gburowatych strażników. Z gracją przekroczyli próg bawialni i zamknęli się na klucz. Anderesan pchnął Killiana o imponujące wrota i przycisnął zniecierpliwione wargi do jego ust. Ten drugi czuł oszołomienie i dreszcze, lecz po chwili ostrożnie odwzajemnił pocałunek. Ozdoby wrzynały mu się w plecy, choć prawie omdlał z rozkoszy, jaką dawał mu jego przyjaciel. Reszta gapiła się wielce zadziwiona i szczęśliwa. Śmiali się, nie ukrywając ekscytacji.
- Nie sądziłem, że kiedyś będziemy się tu całować. - Westchnął Killian zachrypniętym głosem, odpychając przyjaciela, by na niego spojrzeć.
- Bałem się, że mnie odtrącisz.
- Jak wczoraj o tym mówiłeś - pokazał na nich samych - nie sądziłem, że to będę ja. Miło mi.
Chłopcy rozeszli się po komnacie, szukając rozrywki.
Moriarty podszedł do stołu z imbrykiem i filiżankami i  nalał sobie czerwonego naparu. Pijąc, nie mógł przestać się uśmiechać, zawadiacko unosząc brew. Była to jedna z tych masek, z którą nieczęsto się rozstawał.
  Donawein walnął się na kwiecisty  otoman i wystawił nogi za poręcz.
- Cieszymy się, że w końcu wskazałeś nam twojego lubę, bracie.
- Och, jak dobrze, że nie ma twoich rodziców. - Krzyknął Menteih, unosząc głowę znad kufra, w którym szukał fantów. Miał już na skroniach koronę Anderesana, choć przekrzywioną i nachodzącą mu na oko. Wskazał ją. - Będziesz to nosił?
    Przepych i bogactwo dekoracji zapierało dech w piersiach, lecz chłopcy przyzwyczaili się do tego miejsca, choć woleli skromność i pożyteczność. Sufit był pokryty pnączami kwiatów. Meble miały bogato zdobione okrycia i jedwabne narzuty. Fikuśne fotele i toaletki o drewnianym wykończeniu przykuwały uwagę złocistymi zdobieniami. W kątach połyskiwały intensywną zielenią i czewienią abażurowe lampy. Przez szerokie,  łukowate okna wpadała rzeka promieni słonecznych. Wszędzie wiła się egzotyczna roślinność rozsiewająca owocowy zapach. Posadzka wyglądała jak lustro, w niektórych miejscach wyściełana była perskim dywanem. Po środku ogromnej komnaty niekończące się sklepienie podtrzymywała idealnie biała kolumna, wokół której zebrano barwne i wygodne siedzienia dla gości.
W głębi drugiej części pokoju znajdowała się tu też garderoba oraz imponujące łóżko z baldachimem. Gdzie nie gdzie leżały przewiewne sukienki, królewska bizuteria i kształtne, na błysk wypolerowane buty. Sasza dał nura do szafy, by pożyczyć, droższy od jego własnego, wysadzany klejnotami kaftan Anderesan'a, gdyż swój zniszczył podczas polowania. Na lśniącej pościeli umościł się wygodnie Menteih, uprzednio zdejmując brudne szaty.
   Moriarty, ściskając w dłoni ciepły kieliszek, przesunął szybę z witrażem, by dyskretnie wyjrzeć na ulicę.
    Widział zadbany i cichy ogród, lasy w oddali, które kontrastowały z zatłoczonym, hałaśliwym miasteczkiem.
Ktoś zaczął dobijać się do drzwi, lecz Moriarty zignorował to. Ze znużenia wypuścił ze szczupłych palców naczynie z winem, które rozlało się wokół kawałków delikatnego szkła. Usiadł do sztalugi malarskiej i zamiast kieliszka między palcami trzymał teraz pędzel. Przeciąg rozwiewał mu kosmyki włosów, gdy ten maczał narzędzie w fiolkach z farbą.
- Czy oni naprawdę myślą, że dzisiaj stąd wyjdziemy? - westchnął poirytowany, patrząc kolejny raz przez okno. Po trzech chlapnięciach kolorami na płótno, w końcu poświęcił swoją uwagę podejrzanej karocy, której wcześniej nie widział w żadnym z królestw. Miała czarne, gotyckie, koronkowe zasłony, została skuta z  pociemniałego wilgotnego drewna przeplatanego z węglem. - Hej, chłopaki, myślę, że mamy załatwioną podwózkę.
  Menteith uniósł głowę z poduszki i zsunął ze swojego gładkiego ciała jedwabną narzutę. Saithon, który wyszedł zza parawanu, był całkowicie przebrany w nieswoje ciuchy, bo uważał, że styl Anderesana bardziej do niego pasuje niż ten, który każdego dnia proponuje służący mu wazeliniarz. Killian i Anderesan zeszli z siebie, gdyż przez cały czas całowali się i przytulali na tapczanie.
Menteith najszybciej znalazł się u boku Moriarty'ego. Długie kolczyki z motywem krzyży spływały mu po szyi, a ciężkie łańcuchy brzęczały na nadgarstkach.
-Czy myślisz, że właściciel stoi za drzwiami? Skąd wiesz, kto to jest? - zapytał, a w jego język wbita była srebrna perła. Moriarty'ego zastanowiło czy właśnie przed chwilą sobie go nie przebił. Otaksował go wzrokiem z rękami skrzyżowanymi na piersi. Oblizał wargi i natychmiast się zreflektował. Przecież mają sprawę większej wagi do załatwienia.
-Sądząc po rozproszonym mroku, to bandyci. - odrzekł najstarszy, gdy reszta stała za jego plecami. Nie odwracał się, czuł ich oddech.
- Sugerujesz...usunąć ich z naszej drogi, bracie?
Skinięcie głową z błyskiem w oczach.
-Jesteś nikczemny, Moriarty.

Legends on my ownWhere stories live. Discover now