Oskar Zeń nie przypuszczał, że akurat czternasty kwietnia stanie się początkiem czegoś, o co sam by się nie podejrzewał. W czego centrum będzie pewien wulgarny nastolatek, który najchętniej wepchnąłby go pod pierwszy lepszy tramwaj. A potem siebie...
Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.
Palce z drżącą niepewnością dotykały ramy otwartego okna, przez które wychylała się czupryna pofalowanych, brązowych włosów. Wszystko w tym samym ostrożnym tonie, jakby ich właściciel obawiał się iż to, co widzi za moment rozmaże się w najbardziej niedorzecznie wspaniałym śnie jaki kiedykolwiek go nawiedził. Usta miał rozchylone w fascynacji, która nie potrzebowała znaleźć ujścia w słowach, by być zauważoną. Wystarczył ten błysk w oczach, który pierwszy raz od kilkunastu lat się w nich pojawił. Wystarczyły te delikatnie uniesione kąciki ust.
– Zajebiste... – wyszeptały ledwie poruszające się wargi, a zaraz potem tuż obok, na białym parapecie, przysiadł bokiem w ten odrobinę niechlujny i lekkoduszny sposób, starszy od niego mężczyzna. Uśmiechał się, jednak nie z powodu krajobrazu za oknem, choć i ten był zjawiskowy.
Zieleń pokrywająca rozciągające się hen łąki, lasy – w większości złożone z iglaków – pokryte ciemniejszym odcieniem pagórki, które zdawały się rosnąć w miarę zwiększania odległości, by w pewnym momencie przeistoczyć się w majestatyczne góry, których szczyty skąpane były w niższych kłębach chmur.
Jednak to nie było tym, co fascynowało Oskara Zenia. On, z dumą i rozpieranym przez lekkość radości sercem, skupiał całą swoją uwagę na postaci chłopaka, którego miał tuż przed sobą, Na wyciągnięcie ręki.
– Nie byłeś nigdy w Tatrach? – zagadnął.
Daniel wzruszył ramionami, wychylając się z okna tak daleko, że brunet chwycił go zapobiegawczo za ramię, chroniąc przed ewentualnym wypadnięciem.
– Nie było okazji – rzucił lekko, cofając się i spoglądając w jasne oczy swojego towarzysza, który zmrużył właśnie własne, analizując.
– Domyślam się, że jeśli ojciec cię gdzieś zabierał, to nie ograniczał się do kraju.
Chłopak miał ochotę wybuchnąć gorzkim śmiechem. Ojciec zabierał – dobre sobie.
– Powiedziałem coś nie tak? – dociekał Oskar, którego uwadze nie uszła nagła zmiana wyrazu twarzy nastolatka.
Chłopak ponownie wzruszył ramionami i przeszedł wolnym krokiem do przeciwległej ściany, przy której, tuż obok szerokiej szafy z ciemnego drewna, leżała jego czarna torba. Wyciągnął z niej butelkę wody mineralnej i odkręcił korek, upijając kilka łyków. I nawet nie dlatego, że chciało mu się pić, potrzebował po prostu czymkolwiek zająć ręce i uwagę.
– Mówiłem ci, że oni mają na mnie wyjebane, więc co się tak dziwisz? I to, kurwa, nie jest mój ojciec! – dodał bardziej warkliwie, z łupnięciem odkładając butelkę na okrągły stolik.
Ich pokoik nie był duży. Ot kilka mebli na ubrania, krzesła, stół i dwa pojedyncze łóżka po dwóch stronach drugiego w tym pomieszczeniu okna, wychodzącego na parking przed ośrodkiem. Nie zatrzymali się w samym Zakopanem, a w niedużej miejscowości oddalonej od miasta około dziesięć kilometrów, która nosiła zapadającą w pamięć nazwę Murzasichle. Było tu taniej, choć niemniej urokliwie. Wystarczająco jednak na oskarową kieszeń.