Twarde lądowanie

1.2K 68 18
                                    

Bellamy

Powoli otworzyłem oczy. Niemal natychmiast poczułem przeszywający ból głowy. Oddychałem z trudem, czułem wyraźny zapach dymu.
Przez dłuższą chwilę nie mogłem przypomnieć gdzie jestem i co do cholery się stało.
Kiedy dotknąłem czoła i spojrzałem na lepką, ociekającą krwią dłoń, wiedziałem już, że lądowanie nie poszło zgodnie z planem.

Niech to szlag! - zacząłem gorączkowo rozglądać się dokoła w poszukiwaniu reszty załogi.
Wciąż znajdowaliśmy się w kapsule, jednak na pierwszy rzut oka widać było, że nasze długo oczekiwane spotkanie z Ziemią pozostawiało wiele do życzenia.
Kokpit płonął. Wszędzie unosił się gęsty dym, a cała załoga była nieptrzytomna. Byłem pierwszą osobą, która się ocknęła. Mój skafander był uszkodzony, na głowie nie miałem chełmu, który prawdpodobnie w wyniku silnego uderzenia pękł, zostawiając dotkliwą ranę. Dusząc się i dławiąc doczołgałem się do włazu, ale co wcale mocno mnie nie zdziwiło, przycisk do automatycznego otwiernia nie zadziałał. Pokrzepiła mnie myśl, że pozostali mają na sobie skafandry. Modliłem się tylko, aby nadal były szczelne i dostarczały moim przyjaciołom życiodajny tlen. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli ktoś z nich miał to nieszczęście co ja i doznał choćby drobnych uszkodzeń kombinezonu, mógł zatruć się dymem i zwyczajnie się udusić. Niestety nie byłem w stanie tego ocenić bo nadal żadne z nich się nie ocknęło. Próbowałem odgonić czarny scenariusz i skupić się na otwarciu włazu. Ale prawda jest taka, że byłem przerażony.
Nie miałem pojęcia czy ktokolwiek z moich przyjaciół jeszcze żyje ani w jaki sposób naprawić to ustrojstwo...
Tak to się ma skończyć do cholery?! To jakiś żart?!!
Siódemka cudownie ocalałych Skaikru zamknięta w płonącej puszce zaraz po przybyciu na upragnioną Ziemię.
Słyszałem kiedyś opowieści o Bogu, jeśli rzeczywiście istnieje to naprawdę ssie..
Zatrucie dymem dawało mi się we znaki, przed oczami widziałem mroczki i ledwo byłem w stanie utrzymać się na nogach. Tak czy inaczej byłem na tyle świadomy, aby wiedzieć, że mam dosłownie minuty na to, by otworzyć ten cholerny właz.
Inaczej wszysto przepadnie... Nasze starania, ciężka praca, plany odbudowania życia na Ziemi, wszystkiego co straciliśmy.
Nie zobaczę już siostry - pomyślałem. Skończę jak Clarke, w płomieniach, w pułapce, z której nie ma wyjścia.
Wiem jak absurdalnie to zabrzmi, ale przez chwilę nawet poczułem ulgę... Może dostanę to na co zasłużyłem, przecież miałem na sumieniu nie tylko życie przyjaciółki. Może tak miało się to dla mnie skończyć..
Karma to suka, huh?

Nie ukrywam, że byłem bliski poddaniu się woli opatrzności, niezwykle kuszącą zdała mi się myśl aby po prostu odpuścić. Po tylu latach ciągłej walki, dać za wygraną. Sądzę, że byłbym gotowy to zrobić. Tak, zmieniłem się...
Tyle, że nie chodziło tylko o moje życie.
Wtedy mnie olśniło. Owszem, jestem idiotą. Chociaż równie dobrze mój brak rozgarnięcia mogę zwalić na zaczadzenie lub ranę głowy i tego też zamierzałem się trzymać. Zresztą cokolwiek do cholery chcecie!
Tak czy inaczej miałem w garści rozwiązanie, a mianowicie otwieranie ręczne, przecież mimo awarii systemów, powinno się udać.
Oczywiście nie było to proste, musiałem skupić resztę moich mocno nadszarpniętych sił, ale to była jedyna i realna szansa żeby wyjść z tego cało. Z całej siły naparłem na właz i o dziwo ustąpił od razu. Wypadłem na zewnątrz z impetem i wielkimi chaustami nabierałem powietrze. Na zewnątrz było przyjemnie rześko i jasno. Zapomniałem już jakie to uczucie i choć nie miałem czasu ani nastroju, aby napawać się świeżym powietrzem i widokiem, uśmiechnąłem się mimo woli.
Po dobrej chwili, kiedy wreszcie udało mi się przywrócić stabilny oddech, wpadłem do kapsuły i zacząłem wyciągać stale nieprzytomnych członków załogi, jednego po drugim.
Najpierw wyniosłem leżącą najbliżej wyjścia Harper, zdjąłem jej chełm i z ulgą zobaczyłem, że oddycha.
Wróciłem szybko po Echo, która otworzyła oczy kiedy tylko ją podniosłem. Żyła. Oby reszcie też się udało.
Kiedy wyciągnąłem Raven i Emori, na w pół przytomna Echo zaczęła zdejmować ich skafandry.

-Emori nie oddycha! - usłyszałem tylko jej krzyk, kiedy ponownie wbiegałem do kapsuły po Murphiego i Montiego. Tym razem nie bawiłem się w kurtuazję, ale złapałem obu za kostki u nóg i zacząłem ciągnąć po ziemi.
Może nieco za szybko i zbyt gwałtownie, o czym poinformował mnie sam Murphy, a dokładnie jego:
- Kurwa! Co do diabła...?! - kiedy to oberwał w głowę zawadzając o właz. Przynajmniej żył, prawda? -uśmiechnąłem się pod nosem.

Zaalarmowny stanem Emori wiedziałem, że liczy się każda sekunda.
Okazało się, że miałem rację. W środku było gęsto od dymu, a ogień był coraz silniejszy.

- Wszyscy do tyłu! - krzyknąłem, łapiąc nieptrzymną Emori pod ręcę. Reszta załogi, która na szczęście zdążyła się ocucić, zaczęła czołgać się w naszym kierunku. Kiedy udało nam się oddalić od kapsuły o jakieś 20 metrów, stało się to czego się obawiałem.

- Na ziemię!- tym razem pierwszy ostrzegawczo zareagował Murphy, jednocześnie przykrywając nieprzytomną Emori swoim ciałem.
Zaraz potem usłyszeliśmy silny wybuch. Siła podmuchu poniosła w naszym kierunku szczątki maszyny i tumany pyłu. Ułyszałem krzyki przerażenia. Uniosłem powoli głowę, ale przez kilkanaście dobrych sekund nie byłem w stanie dostrzec niczego poza czubkiem własnych butów. Kiedy pył i dym zaczęły opadać, praktycznie po omacku znalazłem leżących w pobliżu przyjaciół.

- Wszyscy cali? - zapytałem z troską i nutą przerażenia w głosie.

- Żyję, ale nie wiem co z Emori, nadal sie nie ocknęła! - zaczął Murphy.

- Jesteśmy cali - potwierdził Monty, przytulając przerażoną Harper. Raven i Echo skinęły głowami. Jednak na twarzy naszej mechanik zauważyłem grymas bólu.

- Co z Tobą Bell? Ta rana głowy nie wygląda dobrze.. - zauważyła Echo.

- Dam radę. W pierwszej kolejności musimy pomóc Emori. Murphy zdejmij jej skafander, zobaczymy jakie są obrażenia - zakomenderowałem.

Ukochana Johna oddychała, ale na tym kończyły się dobre wiadomości. Z jej ust wydobywała się krew, a nabieranie powietrza do płuc sprawiało jej widoczną trudność. Niestety nie było wśród nas osoby, która znałaby się na medycynie i mogłaby postawić konkretną diagnozę. Przez te wszystkie lata na Ziemi i na Arce, nauczyliśmy się podstaw. Ale oprócz właściwego odkażania ran, nastawiania zwichnieć czy doboru odpowiednich leków nie byliśmy w stanie wiele zdziałać.
Całe szczęście do tej pory nasze podstawy wystarczały. Tyle, że nie tu na Ziemi, o czym jak widać szybko się przekonaliśmy.
Mimowolnie pomyślałem o niej. Wiedziałaby co robić... Zawsze wiedziała.
My natomiast wiedzieliśmy tyle co nic. Przygotowaliśmy dla Emori prowizoryczne posłanie i zamierzaliśmy czuwać nad nią na zmianę przez całą noc, czekając na jakąkolwiek zmianę. Byliśmy zmuszeni rozbić tymczasowy obóz tuż obok miejsca wybuchu, głównie przez jej ciężki stan. Baliśmy się, że możemy pogorszyć sytuację przenoszać ją.
Poza tym jak się okazało nie tylko ona ucierpiała przy lądowaniu. Tak jak sądziłem Raven, oberwała odłamkiem i miała spore rozcięcie na brzuchu. Mnie natomiast nadal doskwierał silny ból głowy, a z rany stale sączyła się krew. Musieliśmy odpocząć, pozbierać się do kupy i nabrać sił. To było pewne. Z ciężkim sercem przyznałem sam przed sobą, ze poszukiwania bunkra będą musiały zaczekać.
Przypomniałem sobie nasze pierwsze lądownie na Ziemi. Wszechoobecne podniecenie i radość, gdy postawiliśmy stopy na Ziemi. Twarz mojej siostry, która jako pierwsza odważyła się wyjść z kapsuły. Dziewczyna z pod podłogi wreszcie odzyskała upragnioną wolność.
Teraz tak niewiele dzieliło mnie od ponownego spotkania z nią, jednak w naszym życiu nic nie było proste. Tak jak i tym razem. Obiecałem sobie, że cokolwiek by się nie działo jutro ruszam na poszukiwania. Nie mogłem dłużej czekać.

▪This is not the end▪Where stories live. Discover now