Rozdział 42 - Strasznie cicho, niesamowicie blisko

386 38 15
                                    



-Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki – mówi, stojąc na krześle w korytarzu. Góruje nade mną o półtorej głowy. - Jako że jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki, przysługuje mi prawo do rozmowy z policją. A zatem chcę rozmawiać z policją.

-Viv, kochanie, zejdź z krzesła i porozmawiaj ze mną po ludzku – mówię ja, biorę ją w talii i ściągam na ziemię. Proporcje wzrostu wracają do prawidłowego porządku, gdy ona zadziera lekko głowę, by patrzeć mi w twarz, a ja swoją opuszczam.

Nie mija chwila, kiedy odwraca się i drepcze na bosaka pod drzwi oddziału. Pędzę za nią jak niegdyś za Amy przed ruchliwą ulicą. Chwytam za koszulę nocną, jej plecy odbijają się od mojej piersi. Chwytam tę chwilę, całują ją w czubek głowy, pachnie jak słońce, choć tak dawno go nie widziała. W pewien sposób wącham słońce, swoje.

-Puść mnie – mówi płaczliwie. - Idę na policję.

-Za późno – szepczę jej do ucha, bo wciąż ją trzymam, usta plączą mi się w jej włosach. - Ukradłem ci serce. Byłbym nieprofesjonalny, gdybym teraz oddał ci je z powrotem.

-Nie obchodzi mnie, co ukradłeś – mówi i nie załamuję się tylko dlatego, że wiem, jak inne od słów są jej myśli. - Idę na komisariat.

-Bez butów i majtek? Zadzwoń chociaż po taksówkę – podpuszczam ją, wręczam Viv swój telefon.

A ona go łapie i przez kolejne pięć minut dobijam się do zablokowanych drzwi łazienki i myślę, ile przyjdzie mi zapłacić za wyważenie ich z futryny. Rozgrzewam bark, przygotowuję się do staranowania mienia publicznego, zanim jednak uderzam, ona wychodzi, oddaje mi telefon i wraca do łóżka.

Jestem totalnie przerażony, bo Viv nie mruga przez kilkanaście minut, aż myślę, że wydłubała sobie w łazience oczy i wetknęła w oczodoły wiarygodne szklane kule. Tylko gdzie krew? Opuszką kciuka opuszczam jej powiekę, wgniatam lekko w oko, przekonuję się, że są prawdziwe, ale nie czuję ulgi. Nie jestem też jednak przesadnie zesztywniały. Viv przerażała mnie już tak wiele razy, że nie mam psychiki, która mogłaby wysiąść. Już po ptakach. Odleciały.

-Wracaj na ziemię – proponuję łagodnie. - Jest cię tu za mało.

Wykorzystuję ten moment, gdy Viv nieporadnie schodzi po drabinie spod nieba, i przyglądam się swojemu dziecku. Dowodzi, że jest, zaokrąglając delikatnie brzuch Viv. Oddychają oboje, synchronicznie, wpierw unosi się klatka piersiowa Viv, później faluje jej brzuch. Kładę na nim dłoń, nie wiem, czy mogę ją tak po prostu opuścić, więc zatrzymuję milimetr nad koszulką, a drobne włosie materiału łaskocze mnie w palce. Czuję na wnętrzu dłoni ciepły oddech tego maleństwa i pierwszy raz myślę, że pogubienie zmysłów jest całkiem przyjemne.

Kiedy jestem pewien, że całe stopy Viv stoją na ziemi i napierają na nią nie słabiej niż moje, coś musi się zepsuć. To naturalna kolej rzeczy. Naprawiam, namawiam do naprawy ją, a potem nie ma świadków, że nad czymkolwiek pracowaliśmy i łatwiej przychodzi nam się cofać. To niezwykle uporczywa rutyna.

Więc kiedy już wydaje mi się, że jesteśmy w trójkę w szpitalnej sali, otwierają się drzwi i jest nas więcej i więcej, i więcej, bo przez próg przechodzi doktor Watson z parą policjantów ochraniających jego tyły. Zatrzymuje się w połowie drogi i mówi:

-Panowie oznajmili, że zostali wezwani przez jednego z pacjentów. Nie pomyliłem się, obstawiając, że chodzi o Viv, mam rację?

Bezradnie potrząsam głową. Policjanci wchodzą w głąb pokoju, lekarz zostaje przy drzwiach, ale splata ręce na piersi, a przez to wiem, że zabawi tu dłużej. Patrzę na gliniarzy, zastanawiam się, które z nas będzie się tłumaczyć. Kiedy Viv milczy, a jej drabina spod nieba nie ma końca, przemawiam ja:

Made in heavenWhere stories live. Discover now