Rozdział 4 - I'm a sinner

874 61 3
                                    



To był prawdziwie dziwny wieczór. Wieczór jeden na tysiące, w których księżyc pęczniał i ściągano go na przeźroczystej nici coraz bliżej i bliżej Ziemi. Patrzyłem w jego hipnotyzującą otoczkę, opierając się o parapet przed otwartym na oścież oknem w swojej sypialni, światła pozostawały zgaszone, w mroku tlił się tylko papieros, którego żar rozgrzewał mi palce. Wypuszczałem spokojne smugi dymu w przestrzeń i natychmiast traciłem je z oczu. Świerszcze przygrywały w ogrodzie. Usypiały mnie, usypiały, usypiały. Aż zostałem rozbudzony i postawiony do pionu jednym impulsem.

W ciemnościach wyraźnie dostrzegłem plątaninę gęstych włosów dołączonych do wątłego ciała, biegła poprzez ogrodowe rabatki, przeskakiwała niskie krzewy, aż wypadła na chodnik. Stanęła jak wryta, gdy oślepił ją błysk samochodowych reflektorów. Wtedy całym trio wstrzymaliśmy oddechy: ja, Viv i nocny kierowca. Ale wyhamował, ja pozbyłem się lepiącego powietrza z płuc, a Viv skryła się w ciemnościach, których już nie obejmowałem.

Wiedziałem, że muszę działać. Ale za Boga nie wiedziałem, w co wsadzić ręce. Puściłem się biegiem przez sypialnię, później przez korytarz i zahaczyłem o pokój Mii. Wpadłem do środka jak rozszalały wiatr, owinięta w ręcznik rzuciła mi spojrzenie, w którym irytacja mieszała się z nadzieją i przykryta była nutą senności.

-Będę wdzięczny, jeśli wyłowisz za moment Amy z wanny.

-Co będę z tego miała? - Jej głos pogrywał znużeniem.

-Nie powiem twojemu ojcu, że ciągnęłaś mi w samochodzie.

Lecąc w dół po stopniach, usłyszałem, jak wielki ze mnie kretyn, a potem nie słyszałem już nic prócz wyraźniejszych prób muzycznych świerszczy.

-Viv! - krzyknąłem w powietrze. Nie odpowiedział mi księżyc, nie odpowiedziały gwiazdy, nie odpowiedziała ona. Tylko jaskrawe adidasy mknęły w ciemności. Zwabił mnie ich blask. - Viv, na Boga, zatrzymaj się! - ponowiłem, ale już wtedy zacząłem biec, bo głos obumierał, nim do niej dotarł. - Vivien, do cholery!

Papieros wysmyknął mi się spomiędzy palców już na pierwszej prostej. Przygniotła go opona pędzącej Hondy. Mknąłem poprzez osiedlowe uliczki, wyrazista smuga jej butów wyznaczała mi szlak, którego ślepo się trzymałem. Wystartowała z przewagą i wcale nie potrafiłem jej zmniejszyć. Łykałem zadyszkę wraz z chłodnym wieczornym powietrzem i galopowałem naprzód, poprzez obezwładniającą ciemnię. Bo wiedziałem, że tak trzeba. Bo wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, na próżno szukać mi jej żywej pośród nocnych zakamarków. Wkrótce przyłapałem się na tym, że pędzę za nią z duszą na ramieniu tylko po to, by ją mieć; by stłumić jej przemożną chęć wędrówki poprzez nieznane, bo i ja jestem nieznany, i mnie może poznawać.

Siłownia tylko zrujnowała moją kondycję. W odległości mili od domu zapragnąłem przebyć proces fotosyntezy, by samemu sobie być tlenem, bo tyle mi go brakowało. Nawoływałem, zdzierałem gardło, prosiłem, a chrypa ocierała mi się o przełyk. Ale ją powstrzymałaby tylko kolczasta smycz i to dopiero po tym, jak poharatałaby całe jej związane ciało. Obiecałem sobie, że nie poddam się, dopóki nie podda się ona. I tak biegliśmy oboje, a za nami biegł księżyc. Po pewnym czasie nie czułem już zmęczenia - sam byłem zmęczeniem.

Schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy Viv wbiegła na tory nieopodal dworca towarowego i pochłonęły ją wąskie korytarze pomiędzy wagonami. Krążyłem w labiryncie metalowych monumentów, oczy miałem zamknięte i słuch wytężony. Szmer. Kaszlnięcie. Pociągnięcie nosem. W końcu przejmujący szloch tłumiony w rękawie swetra. Błądziłem na oślep, potykałem się o szyny z żelaza, aż doczłapałem do rozsuniętych drzwi jednego z przeżartych korozją wagonów pomiędzy setkami innych i tam wdrapałem się po wysokich schodach, by znów oświetliły mnie jaskrawe buty, których z upragnieniem wypatrywałem.

Made in heavenWhere stories live. Discover now