Rozdział 17 - Ocean of scars

Start from the beginning
                                    

-Kocham cię. - Chwytałem ją, teraz w palce, ale wykradała się jak rwący potok.

-Nie zliczę, ile razy mi to powiedziałeś.

-I z każdym kolejnym ta miłość rośnie. Boli mnie.

-Co cię nie zabije, to cię wzmocni.

-Tego się trzymam.

Wysiedliśmy. Piorunujący odruch splątał nasze dłonie i rozplótł je równie błyskawicznie. Oklahoma była jak przeźroczysta poświata, a pod nią jaskrawy splot uczuć. Nie do opisania jest ból, jaki mi towarzyszył - czyż to nie prawdziwy skandal: w sposób nieunikniony zbliżać się do trzydziestki, mieć u boku dziewczynę, przy której niknie blask paryskiego wybiegu, i nie móc nawet chwycić ją za rękę. Gorąco nad tym ubolewałem. Tak gorąco, że sparzyła mnie wytarta klamka w nieustannie rozwieranych drzwiach. Zatrząsłem się w śmiechu na widok Viv drepczącej niemrawo o bosych stopach, mokre tenisówki kołysały się na wyciągniętych sznurowadłach. Naprawdę nie dziwię się swojemu sercu - zakochałbym się w niej, nawet gdyby go nie było.

Chwyciła mnie za rękę w progu, łapczywie, szepcząc:

-A co, jeśli się czegoś domyślą?

-Wtedy porywam cię na drugi koniec świata, zapuszczam włosy do pasa, a ty farbujesz się na blodn.

-Chcesz blondynkę? - spytała podejrzliwie.

-Chcę ciebie. Nawet łysą.

Salon tętnił życiem, znajomym mi i nieznajomym. Na widok szefa skamieniałem natychmiast, blady i zesztywniały jak posąg. Zabawne - był naszym wspólnym ojcem, wspólny refleks oplatał nas na jego widok. Dalej za szefem Mia toczyła bój z nieokiełznanym zamkiem błyskawicznym walizki. Napęczniała od czasu ostatniej eksploatacji. Nieznany ciąg gości rozpoczynał się na prawo od ucieleśnienia moich przeszłych fantazji. Kobieca łydka zwieńczona pantoflem na wysokim obcasie podrygiwała na skraju dywanu. Od tej łydki w liczbie dwóch sztuk rozpocząłem wędrówkę wzdłuż jej smukłego ciała. Cienkie czarne rajstopy wkradały się pod ołówkową materiałową spódnicę, nieco ponad ugiętym kolanem. Krótki wiosenny płaszcz zwężał ją w talii. Całkiem obfity biust rozchylał jego skrzydła. Tam też falowały równo przycięte krawędzie czarnych włosów, płynęły po długiej szyi, okalały policzki o nieco ponad trzydziestoletniej cerze, zadbanej i kobieco podkreślonej makijażem. Słowem, Mia w starszym wydaniu. Nie powiem, że nie ociekała seksem, bo bym skłamał. Rodzina wspaniałych kobiecych doskonałości.

Ale był jeszcze jeden element, pochmurny, zgarbiony nad moją gazetą pełną wynalazków technologicznych ostatniego kwartału. (Kartkuję tę gazetę, gdy moje BMW nie zaspokaja chłopięcych marzeń motoryzacyjnych.) Gęsty zarost, dziś jednak zgolony, odsłaniał spod gęstwin szczękę. Pociąłbym ręce, gdybym próbował jej dotknąć - tak ostry był ten wyraźny zarys. I źle mu z oczu patrzyło, przede wszystkim dlatego, że tym zachłannym wygłodniałym wzrokiem chwytał Viv, jej nagie nogi, kościste kolana, uda o łagodnym zarysie mięśni. Chwytał się wszystkiego, czego prawowitym właścicielem mogę się nazwać. Nie wzbudził mojej sympatii. Rozognił za to hormon ogiera, który co prawda powrócił na swoje terytorium, ale wyczuł nutę obcego zapachu.

Ubrany był w elegancką koszulę z wywiniętymi mankietami w odcieniu śnieżnej bieli, włożoną w spodnie od garnituru, zwieńczone wypastowanymi skórzanymi półbutami. Złoty zegarek, ni to opięty, ni to luźna bransoleta, wisiał na szerokim nadgarstku. Dłonie miał męskie, silne, i zawstydziła mnie myśl, że postrzegam je z dziewczęcą precyzją. Twarz przystojna, opalona, na Boga, konkurencyjna.

Ulga zalała mnie dopiero w chwili, w której ujrzałem, jak ogromna wrogość wylewa się z oczu szefa i że nie jestem jedynym, który spisał wspomniany element ludzki na straty.

Made in heavenWhere stories live. Discover now