3

729 84 20
                                    


Tej nocy ciężko mi było zasnąć, a gdy mi się już to udało męczyły mnie senne koszmary.

Stałem na środku klasy. Dwadzieścia par żółtych oczu z pionowymi źrenicami przyglądało mi się ironicznie. Miałem recytować wiersz, którego się nie nauczyłem. Próbowałem wytłumaczyć moją niewiedzę złośliwej nauczycielce. Gdy odparłem, że nie umiem, ona wyszczerzyła swoje zjedzone próchnicą zęby. Jej usta złożyły się w jadowity, przepełniony złem uśmiech. „Zabić go" – rzekła do uczniów. Cała klasa, przypominającym krok zombie chodem ruszyła w moją stronę. Wybiegłem z sali mając nadzieję, że ucieknę przez czterdziestoma zjadliwymi płomykami. Gdy opuściłem pracownie mój plan legł w gruzach. Korytarz wypełniony był świecącymi złotem ślepiami. Zostałem otoczony. Marionetki Billa wyciągnęły ku mojemu gardłu swoje zaostrzone pazury. Na ich twarzach gościł grymas rozbawienia.

* * * *

Naprawdę chciałbym wierzyć sister, że to był dobry pomysł. Jednakże gdy tylko zobaczyłem Davida idącego ze swoim kundlem wiedziałem, że pomysł spłonie w zarodku. Nie ma opcji ażeby pracownicy kina wpuścili na salę psa. Jak się okazało miałem rację. Labrador nie mógł przekroczyć nawet progu budynku. Więc ktoś musiał zostać z zwierzakiem. I kogo do tego Mabel zmusiła? Oczywiście, kochanego braciszka.

Tak więc siedziałem na ławce przed budynkiem wpatrując się w Lucky'ego skulonego w moich nogach. Cholernie się nudziłem, ale co miałem zrobić? Zostawić kundla samego? Czasami obok mnie przechodzili jacyś ludzie. Mc Gucket, który zatrzymał się na chwilę by wypytać o wujka Forda, jakaś para i szczęśliwa para z dziećmi, które musiały podejść i zapytać czy mogą pogłaskać psa. Pozwoliłem im, pomimo wcześniejszego zakazu Davida. Nie lubił gdy nieznajomi dotykali jego psa. Ale w tym momencie niezbyt mnie to obchodziło. Nic mnie nie obchodziło. Oprócz tego, że czułem się cholernie wykorzystany. Wolałbym już siedzieć w domu i wgapiać się w cztery ściany mojego pokoju niż być uniżonym do roli niańki dla psa.

Nie kontrolowanie moje myśli uciekły w stronę Billa. Nie mogłem zapomnieć dzisiejszego snu. Jakie było przesłanie tego snu? Ten jebany trójkąt boi się ze mną stanąć twarzą w twarz?

Czuję gwałtowne szarpnięcie, które wybudza mnie z moich rozmyślań. Półprzytomnie rozglądam się dookoła i napotykam na oddalający się zad Lucky'ego. Natychmiast wstaję i zaczynam biec, przy okazji potykając się o własne kończyny. Szybko wstaję i pocieram zdarte ręce starając się przy okazji nie stracić labradora z oczu. Pies porusza się miarowym, aczkolwiek szybkim krokiem. Złapanie go nie powinno sprawić mi trudności. A bynajmniej tak myślałem na początku. Nie minęła chwila a miałem przedziurawione płuca, a nogi spłonęły mi w wysiłku. Głośno dyszałem przeklinając swoją kruchą kondycję. Zatrzymałem się moment gubiąc merdający ogon w plątaninie uliczek. Zgromadziłem jak największe zapasy tlenu i energii i powolnym truchtem rozglądałem się za kundlem.

Zrozumiałem, że w pojedynkę nie znajdę Lucky'ego. Wykorzystałem więc sławę jednego z rodziny Pines'ów , która uratowała Gravity Falls i poprosiłem o pomoc mieszkańców. Pytałem o żółtego labradora. Pierwszą osobą, którą spotkałem był ojciec Wendy – Męski Dan. Patrzył na mnie tępym wzrokiem, gdy tłumaczyłem mu zaistniałą sytuację.

- Mówisz, że zgubił ci się pies – mruknął grubym głosem.

- Tak, pilnie muszę go znaleźć.

Zmarszczył brwi.

- Był takiego wzrostu? – pokazał dłońmi wysokość Lucky'ego.

- Mhm – odparłem z nadzieją.

- Złoty, o pocieszym spojrzeniu? – zamyślił się.

- Tak, właśnie tak – rzekłem uradowany.

- To nie widziałem – założył siekierę na ramię i pożegnał się pogwizdując pod nosem.

Stałem tak chwilę zdruzgotany trawiąc słowa Męskiego Dana, lecz po chwili stwierdziłem, że nic się takiego w ogóle nie zaistniało i ruszyłem do najsensowniejszego miejsca, jakie przyszło mi na myśl.

Wszedłem chyba w złym momencie do złego pomieszczenia. Ogólnie rzecz biorąc jestem osobą tolerancyjną, ale widząc dwójkę facetów miziających się ze sobą nie mogło mi się zrobić nie dobrze. Przeczekałem 10 minut przed posterunkiem policji mając nadzieję, że komisarze w końcu przestaną wpychać sobie języki do gardeł. Sam byłem świadkiem jak pod koniec Weirdmagedonu szeryf Blubs wyznawał miłość swojemu zastępcy, ale nie sądziłem, że to uczucie przetrwa aż taki okres czasu.

- Przepraszam – odchrząknąłem. Do końca filmu została się niecała godzina. Jeżeli nie znajdę psa do jego końca to zostanę zabity najpierw przez Davida, a później Mabel dobije moje poharatane zwłoki.

- Młody Pines – Erwin Durland zaszczycił mnie niebyt przyjaznym spojrzeniem.

- Tak, to ja – podrapałem się po karku. – Mam dla panów pewną prośbę.

- Czyli nasz mały detektyw nie radzi sobie z swoją pracą – zauważył uszczkliwie szeryf.

Przygryzłem wargę i schowałem dumę.

- Wiem, że wcześniej nie mieliśmy zbyt dobrych relacji, ale czy nie możemy posłać tego w niepamięć? – spytałem pokornie.

Widziałem wahanie w ich oczach.

- No dobrze – westchnął po chwili Durland. – Zapomnijmy o tym.

- To z jaką sprawą do nas przyszedłeś? – zapytał Blubs niepewny słuszności decyzji swojego partnera.

W skrócie opowiedziałem im o całym zdarzeniu. Przysłuchiwali mi się w półskupieniu koncentrując się raczej na sobie niż na moim problemie.

- Zajmiemy się tym – powiedział szeryf. – Po przerwie na obiad.

- Ale... – rozłożyłem bezradnie ręce. Specjalnie zaznaczyłem, że jest to sprawa potrzebująca natychmiastowego rozwiązania. Pomimo zburzenia wrogich murów z policjantami nadal czuli do mnie niechęć i nie mieli zamiaru poświęcać dla mnie swojego posiłku.

Zrezygnowany wyszedłem z posterunku policji i ruszyłem w stronę kina bezradnie wymyślając jakąś wymówkę. Nie dość, że Mabel będzie na mnie wściekła to upokorzę się przed Wendy. Zamyśliłem się i prawie nie zauważyłem złotego kłębka kręcącego się wokół budynku kina.

- Lucky - wypowiedziałem to bezwiednie.

Byłem wściekły na tego głupiego kundla. Chciałem go kopnąć w tyłek, lecz powstrzymałem się wiedząc, że jestem w miejscu publicznym.

- Głupi kundel – pogłaskałem go z całej siły mając nadzieję, że boleśnie to odczuje.

- Ja też tęskniłem, pine-tree – odparł z zawadiackim uśmieszkiem na pysku i błysnął złotymi oczami. 

Bez względu na wszystkoWhere stories live. Discover now