Rozdział 23

575 57 8
                                    

Najpierw uderzyło go w twarz chłodne powietrze, a potem ból w klatce piersiowej.

Dean był pewien, że ma połamane wszystkie żebra i popękała mu połowa narządów wewnętrznych. Będzie musiał ładnie za to podziękować Crowleyowi.
Poczuł na twarzy krew. Przetarł ją rękawem. Dopiero po dwukrotnym powtórzeniu tego procesu spróbował się podnieść, jednak ból mu na to nie pozwolił. Tak więc, zamiast wstać, dalej całował się z asfaltem. Dopiero po kilku minutach dał radę podnieść głowę i się rozejrzeć.

Leżał na środku szerokiej ulicy. Dookoła walały się puszki, papiery i inne śmieci. Przy krawężnikach stało kilka samochodów, niektóre miały powybijane szyby. Łowca doszedł do wniosku, że musi być blisko centrum, bo dostrzegł też kilka sklepów i bibliotekę.
W sumie, było wszystko, prócz ludzi.

Cholera, pomyślał. Crowley przeniósł go w miejsce, w którym panował Croatoan, pobitego, bez broni i... z kluczem w ręce?

Popatrzył na swoją dłoń i się roześmiał, ale ból w dolnej okolicy brzucha natychmiast go powstrzymał. Skrzywił się więc tylko, próbując sobie przypomnieć co się stało.

Pamiętał niewiele. Uderzenia Crowleya całkiem go zamroczyły. Wiedział, że Sam strzelił demonowi w plecy, a ten przestał kopać starszego łowcę. Wtedy rzucił się po klucz, który upuścił demon. Idealnie w momencie, w którym Crowley zorientował się, że jego ofiara próbuje zabrać coś z podłogi, Dean złapał klucz. Sekundę po tym Crowley go tu przeniósł.

Ale udało się - miał klucz. Król Piekła nie miał dostępu do Dziennika. A co za tym idzie - nic nie mógł zrobić. Wszystko teraz leży w jego rękach.

Nagle ciszę rozdarł wściekły wrzask.
Uczucie ulgi i radości prysnęło jak bańka mydlana. Winchester zapomniał o chwilowym sukcesie. Strach chwycił go za gardło. Gdzieś tu są zarażeni. Musi uciekać.

Tylko jak? I dokąd?

Wsunął klucz do kieszeni i znów spróbował wstać. Nic to jednak nie dało, ból był za silny. Zacisnął więc tylko oczy, z trudem łapiąc oddech. Pewność, że ma jakiś krwotok wewnętrzny, wzmocniła się. Mógł myśleć tylko o tym, że jeśli zaraz nie ucieknie, to dużo z niego nie zostanie.

Krzyk znów odbił się echem od budynków. Tym razem dobiegł z o wiele mniejszej odległości.

Krople potu wstąpiły na czoło łowcy. Leżał na widoku, w tak niekorzystnym miejscu, jak tylko się dało. Nie mógł wstać, był ciężko ranny i pęknięte żebro chyba wbiło mu się w płuco (a przynajmniej takie miał wrażenie). Jednak myśl, że miałby zostać kolacją dla grupki nienormalnych ludzi dodała mu sił. Oparł się na łokciach i pociągnął w przód. W ten sposób, gryząc z bólu usta, doczołgał się do najbliżej stojącego samochodu.

Akurat w momencie, w którym znalazł się pod pojazdem, na ulicę wpadł jakiś zarażony.

Był dość rosłym mężczyzną. Miał na sobie, standardowo, podarte, zakrwawione ciuchy. Dyszał ciężko, szybko ruszając głową. Wyglądał, jakby węszył w powietrzu, szukając czegoś, od czego zależy jego życie.

Dean mocniej przylgnął do ziemi. Trzęsły mu się ręce, a oczy zalane potem piekły niemiłosiernie. Łowca nie miał jednak odwagi na chociażby przetarcie twarzy. Bał się, że zdradzi go najmniejsze drgnięcie. Zamarł więc w bezruchu i zaczął odliczać, żeby się uspokoić.

Zarażony wyglądał na zdenerwowanego. Stał na środku ulicy, kilka metrów od miejsca, w którym leżał przed chwilą Dean. Zaciskał pięści. Podszedł do jednej z witryn sklepowych i zajrzał przez szybę do środka. Kiedy nie zauważył nic ciekawego, ze złością ją zbił. Chwilę jeszcze kręcił się wokół szyby, zaraz jednak zrezygnował. Potem podniósł z ziemi jakiś papier, obejrzał go i rzucił za siebie. Następnie przeszedł obok samochodu, pod którym schował się łowca. Już miał obojętnie go minąć, kiedy zatrzymał się gwałtownie i na powrót zaczął się rozglądać.

Dean widział nogi mężczyzny nie dalej jak pół metra od swojej twarzy. Miał ochotę wrzeszczeć, ale strach sparaliżował go doszczętnie. Nie był w stanie nawet zamknąć oczu.

Nagle gdzieś w oddali rozległ sięhałas. Zarażony, który już zaczął się schylać, momentalnie stracił zainteresowanie swoim potencjalnym posiłkiem. Wyprostował się i pognał tam, skąd dobiegał dźwięk.

Dean łapczywie złapał tlen w płuca. Dopiero teraz zorientował się, że nie oddychał przez cały ten czas. Serce biło mu spłoszonym rytmem. Ledwo mu się udało. Był o tyle od śmierci w rękach rozwścieczonego kanibala.
Cholera. To naprawdę za dużo jak na jeden dzień.

~~~

Gabriel siedział w pokoju z Bobbym. Przez cały czas nikt się nie odezwał.

Kiedy tylko wrócili, archanioł założył nogę na nogę i chwycił w rękę szklankę z alkoholem. Siedział w takiej pozycji przez kilka godzin, ze skupieniem wyłapując wszystkie informacje z Anielskiego Radia.

Bobby dla odmiany nie mógł wysiedzieć w miejscu. Co chwilę zrywał się z fotela, chodził chwilę w kółko, potem siadał, wypijał kolejną szklankę whiskey i tak w kółko.

Aż nagle Gabriel się poruszył. Zamrugał, a jego spojrzenie na powrót się wyostrzyło. Popatrzył na Bobby'ego i powiedział na pozór spokojnie:
- Sam prosi mnie o pomoc.

~~~

Słońca moje!

Rozdział jest krótki, cóż, co tu kłamać, za krótki. A wszystko przez szkołę, mam MILION sprawdzianów, prac klasowych i tego wszystkiego. Nie dają nam spokoju, zaraz święta, semestr się kończy i wiecie jak to wygląda. Wiem, że to mnie w żaden sposób nie tłumaczy, ale po prostu chcę Wam naświetlić sprawę.

Tak więc, przepraszam Was za moje zaniedbanie. Obiecuję, że do Nowego Roku skończę to ff.

*spoiler alert*
Przewiduję drugą część! Rzecz będzie miała miejsce pół roku od zakończenia tego opowiadania. Wprowadzę zupełnie nową postać, ale absolutnie nic więcej nie powiem c:

Jeszcze raz przepraszam i mam nadzieję, że mi wybaczycie!

xx

It's a Terrible Life || SPNNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ