Rozdział 9

863 73 9
                                    

Ten dzień strasznie mi się podoba. Niebo jest niesamowicie błękitne. To pewnie dlatego ludzie kojarzą je z czymś dobrym. W oddali słyszę bawiące się dzieci. Uśmiecham się. Ten świat może wcale nie jest taki zły. Mimo tych wszystkich potworów i bezsensownych śmierci czuć też wiele dobrej energii.  Patrzę w górę i zaczynam się zastanawiać. Od samego początku.

Całe życie poświęciłem Bogu i moim braciom. Bardzo ich kochałem i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że można się od nich odwrócić, a tym bardziej od Ojca. Do tego przez bycie aniołem Pana czułem się dumny. Lepszy. A nie powinienem. Gdyby tego było mało, uważałem ludzi za nieudane dzieła Stwórcy i nie wiedziałem, czemu trzeba o nich dbać, a tym bardziej - czemu Bóg tak ich kocha.

Kiedy stałem się starszy i znalazłem się wyżej w społecznej hierarchii, zacząłem się zastanawiać i mieć pierwsze wątpliwości. Całe Niebo pełne było tajemnic, których nikt nie chciał mi wyjawić. Chciałem jednak na siłę dowiedzieć się jak najwięcej. Odpuściłem jednak, kiedy przyłapano mnie na podsłuchiwaniu i przeszukiwaniu papierów w biurze Rafaela. Czułem się opuszczony w swojej niewiedzy, ale w końcu zesłano mnie na ziemię z kilkoma zadaniami i jak zawsze podporządkowałem się Ojcu. Zapomniałem o tym, jak spędzałem wolny czas w Niebie i zająłem się obowiązkami.

Aż w końcu przedzielono mi JEGO.

Poczułem dreszcz biegnący po plecach. Tyle się zmieniło od tamtego wydarzenia. 

Dean Winchester. Zawarł pakt z demonem z rozdroża i oddał swoją duszę do Piekła za marny rok życia tylko po to, by ratować swojego ogromnego brata. Wtedy za nic nie mogłem zrozumieć, czemu to zrobił. Wydawało mi się to głupotą. Ale teraz wiem, co nim kierowało. Emocje, których wtedy nie znałem.

Pamiętam, jak pojawiłem się przy nim. Stanąłem naprzeciw i spojrzałem głęboko w jego zielone, przerażone oczy. I poczułem coś, czego do dziś nie mogę określić. Coś we mnie pękło. Z całych sił starałem się zdusić w sobie to uczucie. Niewiele pomogło. Miałem wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. Jeszcze nigdy nie płakałem.

- Chodź - szepnąłem, czując jak łamie mi się głos. - Zabiorę cię stąd.

Złapałem go za ramię. Nadal czułem na sobie jego niedowierzający wzrok. Był zmęczony i nie było w nim ani krzty chęci do walki. Co to potworne miejsce z nim zrobiło? Patrzyłem tak na niego i czułem narastające drapanie w gardle. Nagle w pobliżu rozległy się głośne kroki. Dean podskoczył przerażony i spojrzał na mnie błagalnie. Przełknąłem łzy, chwyciłem go mocniej i ze wszystkich sił pociągnąłem w górę za sobą.

Potem obudziłem się na środku jakiejś polany. Drzewa wokół leżały, jakby przeszła duża nawałnica. Nie przejąłem się tym zbytnio. Otrzepałem się, chwilę poczekałem aż zbiorę siły i odleciałem, nadal czując na sobie wzrok blondyna. Wiedziałem, że jeszcze sekunda w jego obecności, a rozkleję się jak dziecko.

Poczułem dreszcz przebiegający po plecach. To wydarzenie zostawiło trwały ślad w mojej psychice, widoczny do dziś. Dopiero po kilku dniach byłem w stanie mu się pokazać.

Zaatakował mnie nożem. Wbił się głęboko w klatkę piersiową mojego naczynia. Poczułem złość i rozbawienie jednocześnie. Naprawdę myślał, że zabije anioła zwykłym kuchennym nożem? Uśmiechnąłem się z pogardą. Złapałem trzonek narzędzia i bez wysiłku wyszarpnąłem je z piersi. Uniosłem głowę i spojrzałem mu w  twarz. Jego zielone oczy przeszyły mnie na wylot. Były tak samo przerażone jak wtedy w Piekle, ale teraz była w nich jeszcze determinacja.
- Czym jesteś?! - krzyknął. Przymknąłem oczy. Jego głos przepłynął echem przez mój umysł. Czym jestem? Sam już nie wiedziałem. Bożym sługą... z wątpliwościami.
- Aniołem, Dean. Wyciągnąłem cię z Piekła.

Pamiętam tamte wydarzenia, jakby to stało się wczoraj. Chwilę jeszcze patrzę zamyślonym wzrokiem w ziemię, po czym otrząsam się. Ktoś mnie wzywa. I chodzi o coś bardzo ważnego. Rzucam ostatnie, przelotne spojrzenie temu pełnemu radości i energii miejscu, po czym odlatuję.

Pojawiam się w jakimś ciemnym zaułku. Patrzę w górę i widzę wysokie, szklane zabudowania. New Jersey? Naprawdę? Nadal stojąc z zadartą głową, słyszę za sobą szmer. Myślę, jak strasznie głupio muszę wyglądać.
- Castiel. Jak miło, że nie kazałeś na siebie czekać.
Obracam się gwałtownie. W ciągu sekundy zapominam o tym, że jestem w New Jersey i strasznie tu śmierdzi.
- Crowley - unoszę brwi. Patrzę na niego z góry. Jaki on jest śmiesznie mały.
- Cieszę się, że pojąłeś powagę sytuacji i postanowiłeś tu przybyć tak szybko. - Od początku rozmowy nie obrzucił mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Jest zbyt zajęty oglądaniem swoich paznokci. - Pamiętasz jak dobrze nam się współpracowało? Byliśmy tak blisko osiągnięcia sukcesu na ogromną skalę! - w jego głosie czuć trochę zawodu. Mrużę oczy.
- Po co mnie tu wezwałeś?
- Cassie, ty mały boży przydupasie. - Unosi brwi na ten swój sposób.  - Nikt cię nie nauczył, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?
- O czym ty mówisz?
- O Winchesterach. Rozgryzłem ich słaby punkt - nagle podnosi głowę. - A przede wszystkim słaby punkt Deana. - Uśmiecha się. Czuję jak złość zaczyna pulsować mi w skroniach. Za kogo on się ma? Robię krok do przodu.
- Spróbuj ich tknąć, a...
Unosi ręce.
- Ej, spokojnie! Chcę tknąć jedynie ciebie, aniołku.
- Co?
Robi kilka kroków w moim kierunku. Unoszę lekko brodę. Nadal patrzę na niego z góry. Widzę jego złośliwy, pewny siebie uśmieszek i mnie mdli. Dlaczego ten świat musi tak potwornie pachnieć?
- A myślałeś, że niby KTO jest słabym punktem naszego Deana? Jego aniołek stróż. - Celuje we mnie palcem. - Mam nadzieję że nie postanowisz nagle odlecieć. Zabawa dopiero się rozkręca. - Pstryka palcami. Słyszę z góry jakiś dźwięk. Znów głupio zadzieram głowę i widzę na platformie schodów przeciwpożarowych demona. Trzyma w rękach wiadro.
- Co do...
Coś chlusnęło mi w twarz. Czuję palący ból, który zamiast maleć, wzrasta. Z mojego gardła wyrywa się wrzask.
- Święty olej! - Crowley skacze jak małe dziecko. - Nie mogłem się doczekać twojej miny, Cassie!
Ze schodów zbiegają demony. Furia ogarnia moje ciało. Zaślepiony złością, z oleistym płynem spływającym po szyi, rzucam się na nie. Łapię pierwsze dwa za głowy i wypalam im oczy. Kolejny jednak zdąża do mnie dopaść i wbić we mnie nóż. Cofam się o krok, ale zaraz łapię i jego. Patrzę w górę. Jest ich coraz więcej. Radzę sobie z nimi dość szybko i próbuję odlecieć. Nie mogę jednak. Jestem przerażony. Święty olej podziałał jak blokada. Nic nie mogę zrobić. Jestem w kropce.
- Zabiję cię, Crowley - syczę, ale zanim zdążam rzucić kolejną serią wyzwisk, na plecy skacze mi demon. Zrzucam go z siebie i szybko łapię za głowę. Zanim jednak kończę go dobijać, rzucają się na mnie następne. Wiem, że sobie nie poradzę, ale walczę dalej. Ze wszystkich sił staram się naśladować Deana, który przecież nigdy się nie poddaje.. Jak mógłbym go zawieść?

Jakieś trzy wiadra świętego oleju i kilkanaście martwych demonów dalej, czuję, że opadam z sił. Kończy mi się energia. Potykam się i upadam. Napastnicy rzucają się na mnie. Staram się odeprzeć ich ataki, ale już nie mogę. Jest ich za dużo.
- Pośpieszcie się, wy leniwe świnie! - słyszę Crowleya jak przez ścianę. Kolejne porcje świętego płynu lądują na mojej twarzy i rękach, ale już nie krzyczę. Nawet na to nie mam sił.
- Wybacz mi, Dean - szepczę, czując jak krew spływa mi po plecach.
Wrzaski demonów, huk żelaznych kajdan i śmiech Crowleya zlewają się w jeden niezrozumiały szum. Wpadam w czarną otchłań i nie walczę, żeby wrócić na powierzchnię.

***
Pomyślałam, że co jakiś czas będę wrzucała  krótkie rozdziały z punktu widzenia Castiela, może czasem kogoś innego - tak dla urozmaicenia. Poza tym jutro wolne, więc postaram się dopisać coś dłuższego :3

Dobranoc ♡

It's a Terrible Life || SPNWhere stories live. Discover now