ROZDZIAŁ 6.3

10.9K 859 8
                                    

Maszerowałam wzdłuż i wszerz gabinetu Katherine, który do ostatniego metra kwadratowego przesiąknął jej charakterystycznymi, słodkimi perfumami, które teraz doprowadzały mnie do mdłości. Byłam podenerwowana, a brak świadomości, kiedy przyjdzie i o czym będzie ze mną rozmawiać, drażnił mnie, jak czerwona płachta byka. Doszło do tego, że stawiając stopę, za stopą, liczyłam jak duży jest jej gabinet. W połowie jednak zrezygnowałam i przeniosłam swoje zainteresowanie na ogromne portrety wiszące na ścianach w złotych i bogato zdobionych ramach. Wiedziałam, że tu wsiały, mimo to nigdy nie poświęcałam im dłuższej uwagi niż przelotne spojrzenia, gdy tu przychodziłam. Tym razem postanowiłam dogłębniej się im przyjrzeć. Każdy z pięciu obrazów ukazywał kobietę o wyraźnych, ostrych i arystokratycznych rysach twarzy. Ich spojrzenia były twarde i zimne, jakby wykute z kamienia albo lodu. Przybliżając się do nich twarzą miałam wrażenie, jakby te postacie żyły w tych obrazach, patrząc na mnie z wyższością i jakąś wewnętrzną pogardą. Lustrując każdy portret od góry do dołu, zauważyłam, że są podpisane imieniem, nazwiskiem oraz latami (prawdopodobnie panowania). Więc to były wszystkie poprzednie przywódczynie klanu Południowego – Aine, Elowen, Saeth, Valentine oraz za biurkiem, w samym centrum pomieszczenia, Katherine. Pierwsza, niejaka Aine, była bardzo szczupła (przynajmniej od pasa w górę), miała małe, zaciśnięte usta, lekko szpiczasty nos i przymrużone oczy, jakby ciągle nad czymś intensywnie myślała. Niemniej jednak była piękna.

– Podobno odebrała sobie życie, gdy dowiedziała się, że żyła w związku kazirodczym ze swoim bratem przez ostatnie sto lat swojego panowania – szepnęła Katherine tuż przy moim uchu.

Zaskoczona, poczułam, jak serce niemal wyskakuje mi z klatki piersiowej. Nie chcąc dać po sobie znać, że się przestraszyłam, przytaknęłam powoli głową, patrząc jeszcze przez chwilę na obraz, po czym odwróciłam się do niej przodem.

– Dlaczego kazałaś mi zostać? – spytałam bez ogródek.

– Namieszałaś, Charlotte, namieszałaś. Ty i ja musimy się dogadać, inaczej obie będziemy miały kłopoty. Bo widzisz... – zaczęła, siadając za biurkiem. – Gdybyś nie wparowała do sali, jak wściekły huragan, to nie rozpętałaby się tak ogromna burza.

– Może i tak, ale to twój problem. Moim priorytetem było zapewnienie sobie bezpieczeństwa. Nie mam ochoty być atakowana z każdej możliwej strony, gdy wystawię chociażby palec poza swoje mieszkanie.

– A czego spodziewałaś się, gdy przydzielałam ci to zadanie? Gratulacji i ciepłych powitań?

– Na pewno nie ogromnej grupy wampirów pod kontrolą umysłową jakiejś sfrustrowanej przywódczyni – odparłam oschle. – Utrata kontroli nade mną boli, prawda? – spytałam nagle, wiedząc, że w jakimś stopniu to ją rozwścieczy. – Uczeń przerasta mistrza. Tak się czasem zdarza, Katherine.

– Zdajesz sobie sprawę, że mogę wydalić cię z klanu? Nie jesteś już moją podwładną.

– Nie zrobisz tego, bo nikt inny nie podejmie się współpracy z Dantem.

– Dlatego mam warunek.

– Chyba ja to powinnam powiedzieć – prychnęłam.

– Złożysz przysięgę krwi.

– Nie – wypaliłam od razu, wstając z krzesła i kierując się do wyjścia.

– Jeśli wyjdziesz teraz przez te drzwi, to możesz już tu nie wracać – powiedziała chłodno, podnosząc się z miejsca.

Czułam presję i jej wyczekujące spojrzenie na moich plecach. Zacisnęłam dłoń na metalowej klamce tak mocno, że czułam, jak robią się w niej wgniecenia. Przysięga krwi była niczym kaganiec i łańcuch dla psa albo odcięcie skrzydeł dla ptaka. Jak zamknięcie twojej swobody w puszce na cztery spusty. Chciała mnie całkowicie ubezwłasnowolnić tylko dlatego, że straciła nade mną kontrolę umysłową. Bała się. Szkoda, że ja też.

Ale najgorsze było to, że nie miałam żadnego, innego wyjścia, jak tylko świadomie się na to zgodzić. Wampir nienależący do żadnego klanu jest nikim. I mogłabym zostać wolnym duchem, gdym miała własne mieszkanie, pracę i kilka tysięcy dolarów na koncie. A prawda była taka, że wszystko zapewniała mi Katherine i nie miałam nic.

Sfrustrowana odwróciłam się od drzwi i wróciłam na swoje miejsce. Ale nie usiadłam. Stałam przed jej biurkiem, znosząc jej triumfalny uśmieszek.

– A czego dotyczyłaby ta przysięga?

– Wierności, Charlotte. Tylko i wyłącznie wierności.

– To zbyt szerokie określenie. Nie zgadzam się na ponowną kontrolę umysłową.

– Oczywiście. Chodzi tylko o to, żebyś działała na korzyć mojego klanu.

– I żebym nie mogła się od ciebie uniezależnić, prawda?

Milczała, stojąc i patrząc na mnie wymownie. W sumie to nie musiała nic mówić, bo było jasne, że o to chodzi. Największym wrogiem wszystkich przywódców była niezależność.

– No, więc dobrze. Zgadzam się – powiedziałam, czując jak cały mój organizm buntuje się od wewnątrz. Przełknęłam ślinę i scyzorykiem przecięłam skórę na nadgarstku. – Ale mam jeszcze jeden warunek – dodałam.

– Tak? – spytała zdejmując łańcuszek ze swojej długiej i bladej szyi.

– Chcę, żebyś przyjęła Stellę do swojego klanu.

– Nie mogę, ona należy do Margaret.

– Możesz.

Wykręciła oczy, mówiąc, że zrobi wszystko co w jej mocy. Wtedy przekręciłam nadgarstek spodem do dołu i patrzyłam jak trzy bordowe krople skapują do wnętrza złotego naszyjnika Katherine w kształcie szklanej kropli.

Dostała, czego chciała.

I poniekąd wygrała.

Bez słowa wyszłam z gabinetu i szybkim krokiem zeszłam po schodach do drzwi wyjściowych. Nie rozglądając się wokół, wyszłam na zewnątrz, zderzając się z kimś. Pocierając bolące czoło podniosłam głowę. Christopher.

– Mój Boże – jęknęłam, widząc jego zaskoczoną, ale uśmiechniętą twarz. Musiałam go spotkać akurat teraz?

– Mi też miło cię widzieć, Char – zaśmiał się, lustrując mnie od góry do dołu. – Dawno się nie widzieliśmy.

– Wiem. Przepraszam cię, ale nie mam za bardzo czasu – wymamrotałam, próbując go ominąć, ale zwinnym ruchem złapał mnie w pasie i wrócił na poprzednie miejsce.

– Chciałem tylko spytać, co u ciebie słychać.

– Nie najlepiej. Przepraszam, ale naprawdę się spieszę.

Tym razem udało mi się od niego uwolnić. Ruszyłam pewnym krokiem przez ulicę, a gdy tylko znalazłam się poza zasięgiem jego wzroku, zaczęłam biec. Mijałam wiele ulic, uliczek, domów, bloków i sklepów, aż w końcu usiadałam na schodach przed zamkniętą już cukiernią. Wsparłam łokcie o kolana, a głowę schowałam w dłoniach, próbując ogarnąć chaos w mojej głowie. Zbyt wiele rzeczy działo się naraz, co po kilkudziesięciu latach spokojnego, sielankowego życia, było jak wybuch bomby atomowej. Otarłam łzy, które niespodziewanie zaczęły lecieć mi z oczu i drżącymi rękoma wyjęłam komórkę, wybierając numer Shane'a. Ku mojemu zaskoczeniu włączyła się poczta głosowa. Niepewnie przewinęłam całą moją listę kontaktów i wybrałam inny numer.

– Dante, mógłbyś po mnie przyjechać? – spytałam zdławionym głosem, próbując powstrzymać szloch. 

We're dead coupleWhere stories live. Discover now