ROZDZIAŁ 1.2

17.1K 1.2K 117
                                    

W domu byłam równo o wpół do jedenastej, więc wykorzystując kilka wolnych minut, popędziłam na piętro do łazienki. Zrzuciłam z siebie ciuchy, wzięłam szybki, gorący prysznic i ubrałam się na nowo w te same rzeczy. Po wypadach na polowania zawsze lubiłam brać kąpiel – dłuższą, krótszą. Nie miało znaczenia jaką, byleby pozbyć się zapachu tamtego faceta z mojej skóry, oczyścić myśli i wziąć się w garść, zamiast załamać ręce i popaść w pośmiertną depresję. To prawda, że byłam pogodzona ze swoją naturą. Bycie wampirem wcale mi nie przeszkadzało. Chodziło raczej o cierpienie, jakie zadawałam. Kiedy byłam człowiekiem, miałam pokojowe nastawienie do świata i nie lubiłam patrzeć, gdy ktoś cierpiał. Zakorzeniło się to we mnie na tyle głęboko, że przetrwało do tej pory, gdzieś w najdalszych zakamarkach umysłu.

Wyszłam z łazienki,zbiegłam po schodach i truchtem udałam się do sali konferencyjnej. Znajdował się tam długi stół z czternastoma miejscami i jednym, dodatkowym u szczytu,który zawsze zajmowała Katherine. Na jednej ze ścian wisiała duża plazma, a naszklanej półce leżał rzutnik i odtwarzacz DVD. Czyli wszystko, co mogłoby się przydać na spotkaniach wampirów.

Gdy weszłam do pomieszczenia, Katherine siedziała już na swoim miejscu, a Shane zajął miejsce po jej prawej stronie. Przywitałam się i usiadłam po lewej. Przez chwilę panowała cisza, dopóki się nie odezwałam:

– Kiedy zjawi się ten ważny gość?

– Niedługo – mruknęła, obracając w dłoniach wieczne pióro. Po co było jej pióro? – Zanim się zjawi, chciałabym, żebyś nie reagowała impulsywnie, dobrze?

Wzruszyłam ramionami.

– Nie chcecie mi powiedzieć kto to, więc nie wiem, jaka będzie moja reakcja. Dlaczego jesteś taka tajemnicza? Zresztą obydwoje zachowujecie się, jakby zaraz miał się tu pojawić mój ojciec, żądający odszkodowania i pokrycia kosztów mojego pogrzebu.

Shane szczerząc się do mnie, uniósł do góry swój aparat fotograficzny.

– Gdyby stało się coś takiego, jestem przygotowany na uwiecznienie spotkania.

Już chciałam do niego podejść i zgnieść mu ten jego aparacik, ale matka powstrzymała mnie, dotykając mojego ramienia. O cholera, sprawa była poważna, jeśli uspokajała mnie w ten sposób. Dlatego odetchnęłam głęboko, usadowiłam się wygodniej na krześle i w milczeniu czekaliśmy, aż zegar wybije dwudziestą trzecią.

Było to zaledwie dziewięć minut, które wydawało się nigdy nie kończyć, dopóki ktoś nie otworzył wielkich, czarnych drzwi i nie wszedł do środka. Siedziałam bokiem do wejścia, więc najpierw zadziałał mój węch, którym wyczułam piżmowy zapach z domieszką lasu, prochu strzelniczego i... srebra? W ułamek sekundy podniosłam się i stanęłam w rozkroku, garbiąc sylwetkę, tym samym szykując się na odparcie możliwego ataku. Czułam, jak źrenice zwężają mi się w pionowe słupki, a spojrzenie zasnuwa na chwilę czerwona mgła. Wilkołak. Odsłoniłam kły i zasyczałam na niego.

– Charlotte, uspokój się. To jest właśnie nasz dzisiejszy gość.

– Wilkołak? – zapytałam z wyrzutem, nie odrywając wzroku od faceta stojącego w wejściu. – Jak w ogóle mogłaś go tutaj zaprosić?!

– Jest nieszkodliwy i przyszedł tu z własnej woli. Głupotą byłoby porywać się w walkę, kiedy mamy taką przewagę – mówiła opanowanym, beznamiętnym głosem. – Dlatego proszę cię, usiądź.

– Nie mogę...

Usiądź, Charlotte i nie karz mi ciebie kontrolować! Wiesz, że jeśli mnie zmusisz, nie będę się wahała.

Mierzyłam go jeszcze przez chwilę zabójczym spojrzeniem, po czym usiadłam obok Katherine, nie spuszczając z niego wzroku. Wilkołaki i wampiry nienawidziły się od niepamiętnych czasów – toczyły wiele sporów i krwawych walk. Nie przebywaliśmy w swoim towarzystwie, wzajemnie traktowaliśmy się z pogardą, więc siedzenie z nim przy jednym stole, gdy Katherine mu to zaproponowała – myślałam, że oszaleję. Wolałam jednak uniknąć umysłowej kontroli z jej strony. Mogła zrobić ze mną wszystko, co tylko by sobie wyobraziła – mogłabym własnoręcznie się podpalić czy wbić nóż w serce. Była to najgorsza i jedyna przewaga, jaką miał przywódca klanu.

– Dziękuję ci za przybycie, Dante. Mam nadzieję, że się dogadamy – uśmiechnęła się minimalnie, nadal obracając pióro w palcach.

A więc tak miał na imię? Dante? Zaczęłam dokładnie mu się przyglądać. Był wysoki, szeroki w ramionach i wąski w biodrach. Złocista cera podkreślała jego duże, orzechowe oczy. Włosy były kolorystycznie zbliżone do oczu, wzbogacone o złote refleksy. Młody bóg – przyszło mi na myśl – mógł cieszyć się słońcem. Miał na sobie zwykłą czarną polówkę i ciemne dżinsy. Spod koszulki wystawał kawałek kabury, ale nie było widać czy ma w niej broń. Bądź, co bądź, tylko idiota przyszedłby tu nawet bez durnego noża. Ani na ułamek sekundy nie spuszczałam z niego wzroku; Dante poczęstował mnie tylko dwoma, przeciągłymi spojrzeniami.

– To właśnie będzie twoja partnerka, Charlotte.

Trochę czasu minęło, zanim do moich uszu dotarło moje imię i zdążyłam zareagować.

– Przepraszam, partnerka? Wydawało mi się czy powiedziałaś....

– Dobrze usłyszałaś. To właśnie twoje zadanie na najbliższy czas.

– To znaczy? – spytałam, czując narastający niepokój.

Katherine westchnęła, tłumacząc mi, jak małemu dziecku:

– W najbliższym czasie Dante będzie twoim przyjacielem, chłopakiem, narzeczonym i mężem.

Zamurowało mnie. Jedyne, co usłyszałam, to odgłos robionego zdjęcia.

We're dead coupleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz