Epilog.

38 4 12
                                    

Kelnerka ze łzami w oczach wysłuchała historii swojej klientki. Gdy zrozumiała, że to koniec uśmiechnęła się i otarła spływająca łzę.
- To najbardziej romantyczna historia jaką słyszałam - powiedziała łamiącym się głosem. - Dalej na jego czekasz?
- Tak jak mówiłam, jestem tu, bo mu obiecałam i wierzę, że pewnego dnia stanie przede mną - odparła.
- Ile to już lat?
- Dwa i pół roku - odparła z uśmiechem. - Nie długo.
- Musisz naprawdę go kochać.
- Miłość, taka jaką ty masz na myśli, nie zbyt wiele ma tu wspólnego - wyjaśniła. - Gdy z nim rozmawiałam, czułam jakbym spotkała kogoś wyjątkowego. Ale nie mieliśmy czasu na poznanie się, a co dopiero zakochanie. To czysta nadzieja, że gdybyśmy spróbowali to by zadziałało. - Jej optymizm i pogodny wyraz twarzy mógł wydawać się szalony, ale kelnerka czuła, że kobieta przed nią coś ukrywa.
- Ale czujesz coś do niego? - spytała pewnie.]
- Jeśli mówisz o uczuciu, które pcha cię do tego by czekać na kogoś tak długo, wiedząc, że sama jesteś jednym z powodów jego wyjazdu. To tak... czuję coś do niego - żartowała wciąż pijąc herbatę.
- Naprawdę? Nie powiesz, że go kochasz?
- Kochana, te słowa są bardzo wieloznaczne. Czuję coś dużo więcej niż miłość. Nie da się tego nazwać. To bardziej coś co pozwala ci myśleć o nim co dzień w każdej czynności jaką wykonujesz. Nadzieja, że w końcu znów go zobaczę...
- To jest albo miłość albo obsesja, - przerwała jej - a na wariatkę pani nie wygląda. - Meg zaśmiała się na jej słowa. Może była wariatka?- Aj tam, mówi pani jak prawdziwy romantyk. Jak dla mnie zabujała się pani w tym detektywie na zabój, ale jest pani uczciwa i romantyczna, dlatego mu pani nie wyznała co czuje przed wyjazdem - szepnęła kelnerka. Chwilę jeszcze siedziała przy zamyślonej Meghan, a potem wstała widząc jak ludzie zaczynają się niecierpliwić stojąc w kolejce.

To była prawda. Meg była romantyczką. Poznała swojego księcia, który był niedostępny. Teraz jest daleko, ale obiecała mu, że zaczeka. Wiedziała, że jeśli nie zrobi tego, będzie nieszczęśliwa. Będzie żałować. Skończyła pić herbatę, a potem wyszła.

Dni, miesiące... mijały jak woda przepływająca przez płacę. A ona dalej miała nadzieję. Nie wiedziała czy Jay żyje. Nie wiedziała czy dalej jest w Boliwii, nie miała o nim żadnej informacji. Skłamałaby gdyby powiedziała, że nie traciła tej nadziei. Szczególnie kiedy siadywała wieczorami z matką na sofie, ta często przekonywała ją do zmiany decyzji. Do pójścia na przód. Żal było jej patrzeć jak jej kochana córka marnuje życie na czekanie na ducha. Na kogoś kto nawet nie potrafi napisać listu. Była zła na detektywa za to. Na początku wydawał się całkiem przyzwoitym człowiekiem. Pomógł Meg, ale teraz torturuje ją swoją nieobecnością.

- Mamo skończ, proszę. - Powiedziała pewnego dnia. - Ja wiem, że to nie jest racjonalne, ale obiecałam mu - wyznała. - To jest naiwne, głupie, a nawet szalone, ale co w tym złego? Czy kogoś tym ranię?

- Tak! - matka miała dość. - Ranisz, siebie! Dwa lata czekasz na coś co nigdy się nie wydarzy. - Oznajmiła odkładając kubek z kawą na stół. - Gdyby chciała się z tobą skontaktować, napisałby do ciebie, zadzwonił... wysłał pieprzonego gołębia. Ale on jest tam, o ile jeszcze żyje. - Meg z gromiła matkę wzrokiem. Nienawidziła tego argumentu. Ale on często się pojawiał. W takiej sytuacji nachodziły ją wyrzuty sumienia. W końcu sama go namówiła do zmian. Jeśli Jay nie przeżyje to będzie jej wina. I na co było go ratować wtedy na schodach.

- Wychodzę - westchnęła. - Idę do kawiarni, chcesz coś słodkiego?

- Chce byś w końcu sobie odpuściła- odparła. - I ciasto malinowe - dodała z lekkim uśmiechem wiedząc, że jej córka i tak postąpi jak chce.

Usiadła przy stoliku z kawą. Zamówiła także ciasto dla mamy, które mieli zapakować. Dzień był słoneczny. Ludzi na drogach bardzo mało. Samo południe i skwar z nieba wyludniło tą część Chicago. Przypomniała sobie, że taki sam dzień był wtedy, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Rannego na schodach. Uśmiechnęła się na wspomnienie jego pierwszej wizyty u niej w domu. Była taka szczęśliwa wiedząc, że przeżył. Że uratowała go. Nagle zalała ją fala złych myśli. Co jeśli tam zginie, albo już zginął? Czy jakkolwiek się tego dowie? Chyba wolałaby, żeby o niej zapomniał. Ten ból byłby mniejszy. A tak, jeśli przez jej bezmyślne gadanie posłała go na śmierć, to nie było sensu robić tego wszystkiego wcześniej. Zamknęła oczy karcąc się za to co pomyślała. W oczach zebrały jej się łzy. Była zła na siebie za te czarnowidztwo. Nagle usłyszała dzwonek z nad drzwi kawiarni. Ktoś wszedł do środka. Usłyszała wyraźnie kroki kogoś kto nosił mocne buty. Instynktownie uśmiechnęła się. Poczuła jak serce przyspiesza rytm i zalewa ją fala szczęścia. Pojedynczą łza wypłynęła z pod powiek.

- Dzień dobry, mogę prosić kawę - powiedział do ekspedientki za ladą. Ten głos! Kroki stały się co raz wyraźniejsze, aż w końcu przeszedł obok niej zajmując krzesło na wprost. W końcu mogła się upewnić. Spojrzała na siedzącego przed nią szatyna. Ubranego w jasny mundur z wyraźnym oznakowaniem militarnym. Na prawej piersi widniał napis "HALSTEAD" a pod nim "US Army Ranger". Podniosła wzrok wyżej na jego uśmiechniętą twarz. Wyglądał jakby nigdzie nie wyjechał. Jakby po prostu się przebrał w swoje wojskowe ciuchy. Siedział nonszalancko czekając na jej reakcję. Gdy kelnerka postawiła przed nim napój na chwilę spuścił z niej wzrok co przywróciło oboje do życia. Otwarła mokry policzek uśmiechając się. Była szczęśliwa.

- Nie zapytałem czy mogę się przysiąść - poprawił się. - Ale chyba na nikogo już nie czekasz?
- Nie - odparła. - Już nie czekam.



THE END!

Wszystkim razem i każdemu z osobna chcę podziękować za regularne czytanie tych moich wypocin! Jeśli ktoś jest na bieżąco z PD to wie, że ta historia to moja własna wersja odejścia Jaya. Ale nie mogłam go tak wygnać z Chicago i zostawić zrozpaczonej Meg! 
Mam nadzieję, że was nie zawiodłam. 
Jeszcze raz wielkie dzięki za wytrwanie do końca! 

Nes🧡🧡🧡🧡🧡

Ordinary LOVE - Chicago PD Where stories live. Discover now