Rozdział 1.

77 7 12
                                    

      Mama zawsze mówiła, że w czerwieni jest mi do twarzy. Pamiętam jak kupiła mi czerwony sweterek, gdy miałam sześć lat. Prosiła godzinami bym go przymierzyła. Wręcz błagała, ale byłam upartym dzieckiem. Pewnie po ojcu. Jak zodiakalny byk ten kolor działał na mnie tragicznie. A jednak po kilkunastu godzinach i widoku smutnej mamy zgodziłam się go przymierzyć. Patrzyłam w lustro i jedyne co przychodziło mi do głowy to gniew i odruch wymiotny... tak jest i teraz. Trzymam zaciśnięte na ranie ręce i staram się zatamować krwawienie na klatce piersiowej tego biedaka. Nie wiem jak się tam znalazłam. Dopiero co kupowałam tort dla mamy!

W chwili pierwszego wystrzału Meg schyliła głowę i kucnęła chowając się za stolikiem. W dłoni trzymała wciąż telefon i kubek z kawą zamówiony chwilę temu. Teraz kofeina stała się zbędna. Właściciel cukierni zaczął biegać jak oparzony, a Meg z zamkniętymi oczami starała się nabrać odwagi by się podnieść. Dopiero krzyki dobiegające z telefony ocuciły dziewczynę.

- ... Tak mamo, jestem! - wyznała z ciężkim sercem. - Nic mi nie jest! To gdzieś daleko! Spokojnie - dodała przekonując również siebie. - Tak, dobrze! Zaraz będę w domu. Zaraz... - westchnęła rozłączając się. Obiecała mamie, że wraca do domu, ale jak? Jak ma wyjść z tej cukierni? Co jeśli on tam jest? I nagle olśniło ją. Ten facet z futerałem! Podniosła głowę zza stolika, dostrzegając tą ciężarówkę na drugiej stronie ulicy. Wciąż tam stała! Czyli to nie koniec!? O boże!, zawołała w duchu. Bała się jak nigdy wcześniej, ale obiecała. Zebrała się w sobie i podniosła z posadzki. Zobaczyła, że jest sama. Właściciel chyba zwiał, nie dziwiło ją to. Wolno zmierzała ku drzwiom, patrząc na pojazd zaparkowany na drugiej stronie ulicy. Co za pech, ona zaparkowała kawałek dalej... tyle, że od strony, w którą poszedł ten właśnie gość! To nie był jej dzień. Jak miała wrócić do domu bez auta? Mieszka na drugim końcu miasta. Widziała, że to głupie, ale tak działał jej mózg w tamtym momencie. Szybkim krokiem przeszła na drugą stronę przechodząc obok pojazdu podejrzanego typa. Zerknęła do środka, w końcu ciekawość to jej słaba strona. Nie dostrzegła niczego dziwnego. Ruszyła więc w kierunku swojego wozu. Już prawie tam była. Widziała go tuż za czarnym nissanem, gdy znów w eterze rozległ się głośny strzał. Szybko padła na ziemię. Jedna pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Wycisnął ją strach o własne życie. To była najstraszniejsza chwila w jej życiu, a jak do tej pory myślała, że nic straszniejszego od negocjacji z własnym ojcem jej nie spotka. Usłyszała z daleka syreny policyjne, a zaraz potem kroki. Po krótkim czasie dostrzegła jak ciężarówka odjeżdża wolno zawracając na drogę, z której przyjechała. Czyli już po! Kamień spadł z serca dziewczyny. Podniosła się otrzepując kurz i biegiem dotarła do samochodu. Gdy nerwowo starała się otworzyć kluczykiem drzwi, usłyszała ciche jęki. Podniosła wzrok i zobaczyła mężczyznę leżącego na schodach sklepu, przy którym zaparkowała. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną z napisem POLICJA. Na początku pozycja w jakiej tam leżał jej nie zastanowiła, ale chwilę później jakby wszystkie trybiki w mózgu złączyły się i zaczęła dedukować. Zostawiła torebkę i kluczyki na aucie, a sama podeszła do mężczyzny. Zobaczyła jak wypływa spod niego czerwona ciecz. Krew.

- Jezu - szepnęła w szoku. Uklęknęła by sprawdzić jego stan. Kurs pierwszej pomocy pamiętała jeszcze ze szkoły. Dotknęła jego szyi, a potem nadgarstka. Nie wyczuwała pulsu, jednak zdawała sobie sprawę, że jest laikiem. Co jeśli po prostu źle to robi? Postanowiła pomóc jak mogła. Odpięła jedną stronę kamizelki by zobaczyć skąd krwawi policjant. Nim pociągnęła za rzep na ramieniu detektywa dostrzegła nazwisko. - Halstead. Halstead, słyszysz mnie!? - zwróciła się do poszkodowanego. - Hey! Mów do mnie! Powiedz coś! - westchnęła zrezygnowana. Gdy odsłoniła ranę na piersi detektywa zakryła usta dłonią. Poczuła unoszący się w powietrzu zapach żelaza. Zrobiło jej się niedobrze. Odwróciła na moment głowę, nabrała powietrza i wypuściła go wracając do policjanta. - Cholera! - zaklęła. Trzeba to zatamować. Boże daj mi siły!, Meg złapała za swoją chustkę, którą nosiła na szyi i zwijając ją w kulkę przycisnęła do rany. Gdy tylko to zrobiła, mężczyzna odzyskał przytomność. Ból musiał go ocucić! - Ej, spokojnie! - powiedziała gdy zaczął wiercić się pod jej rękoma. - Halstead! Hej! Hej! - starała się złapać z nim kontakt wzrokowy, ale ten zaciskał powieki z przeszywającego go bólu. - Spokojnie, pomoc już jedzie. - Ale czy na pewno?  W tej chwili zorientowała się, że zapomniała zadzwonić na pogotowie, a torebkę zostawiła na aucie. Nie może teraz odsunąć rąk od rany, bo mężczyzna nie przeżyje. Z resztą i tak ma nikłe szanse! W oddali słychać syreny, ale to normalne w Chicago. Nie ma pewności, że akurat jadą tu. Co ma teraz robić! - Halstead, słyszysz mnie? - zapytała półprzytomnego policjanta. - Masz telefon? - Ten tylko mruknął coś pod nosem i machnął kilka razy palcami u prawej ręki. Zerknęła do kieszeni jego spodni. Znalazła tam coś co wyglądało jak telefon, ale nie było nim do końca. - Co to jest? - była zdezorientowana.

- 50...21... George - wyszeptał resztkami sił.

- To mi ma pomóc? - strach i odruch wymiotny sprawi, że zaczęła się denerwować. Obróciła jedną dłonią kilka razy urządzenie i dostrzegła przycisk. Nacisnęła go - Halo! - rzuciła niepewnie.

- Halo? - głos kobiety sprawił, że Meg ulżyło.

- Halo! Tak... znaczy - miotała się. - Policjant jest ranny. Postrzał w klatkę piersiową! Potrzebna pomoc! Karetka!

- 5021 George? To ty?

- Nie! On leży! Halstead, leży i się wykrwawia! - warknęła zła. - Przyślijcie pomoc - łzy napłynęły jej do oczu, gdy spojrzała na spokojną twarz policjanta. Jakby już nie żył, przestał się nawet wiercić. Jedynie wciąż wypływająca krew wskazywała na pompujące serce. - Proszę - dodała.

- Wysyłam pomoc na ostatni adres meldunku detektywa. Proszę zaczekać na pomoc!

Dociskając ranę na klatce mężczyzny Meg starała się zachować spokój, chociaż jej wnętrze krzyczało i było rozbite. Nigdy nie słyszała prawdziwego wystrzału. Nigdy nie była świadkiem strzelaniny, nigdy dotychczas nie tamowała krwi własnymi rękoma. Jak mogła by nie być w rozsypce. Czuła jak każda komórka jej ciała chciała właśnie zrobić co innego. Jedne chciały uciekać, drugie znaleźć tego gościa i rozszarpać. Kolejne kilka pewnie zwróciły by śniadanie, a jeszcze inne rozpłakały by się i rozpadły z odwodnienia. Jednak ona starała się trzymać w kupie, bo właśnie teraz w jej rękach leżało życie tego przystojnego detektywa. Nie zauważyła tego na początku, ale teraz to była jedyna forma odwrócenia swojej uwagi od zakrwawionych lepkich rąk przyciśniętych do dziury w jego klatce piersiowej. Jest przystojny, nawet taki blady jak wampir. Ciemne włosy, długie rzęsy, piegi na twarzy i pełne usta. Poza tym ta cudownie zarysowana szczęka, mogła by się pokłuć dotykając jego dwudniowego zarostu. No i te umięśnione ramiona... i dziura na klacie. Znów jej wzrok spoczął na swoich zakrwawionych dłoniach.

- Halstead - powiedziała powoli. - Detektywie Halstead? - nie dostała żadnej odpowiedzi czy ruchu by potwierdzić, że jest przytomny. Wokół nastała nieznośna cisza. - Detektywie? - łamiący się głos uwiązł jej w gardle. - Cholera jasna, no! Nie możesz mi tego zrobić! Halstead, otwórz oczy. Nie funduj biednej dziewczynie traumy na całe życie. Ja ci tu próbuję pomóc! - Nagle usłyszała głośne syreny pogotowia, jakby były już tuż obok. Zerknęła za siebie i dostrzegła nadjeżdżającą pomoc.


Nie zapominajcie o gwiazdkach i komentarzach! Lubię je czytać!

Ordinary LOVE - Chicago PD Where stories live. Discover now