Na jarmarku

111 7 10
                                    

Wczesnowiosenne powietrze wypełnia płuca polskich partyzantów. Ostre krzewy zahaczają o ich mundury, gdy przedzierają się przez topniejący śnieg i gęstwiny.

Od ich ucieczki w wołyńskie lasy minęło sporo miesięcy - trudnych, zimowych miesięcy. Przetrwali już najbardziej morderczy okres roku.

Tak, teraz mogło być tylko lepiej.

- Ludzie, tu są czyjeś ślady - wydusza nagle Antek, a Polacy momentalnie się zatrzymują. Cały optymizm odpływa z ich twarzy.

Piotrek, używając czubka buta, zaczął mierzyć niemile widziany trop. Wyglądał na świeży i był z grubej podeszwy, co nie wróżyło nic dobrego. - Cholera - wycedził pod nosem. 

Czerwiński rozejrzał się wokół, nasłuchując nieprzyjaciela. Nic konkretnego - tylko spokojny szum drzew i dźwięki lasu.

To jednak cisza zwykła być najbardziej złowroga.

Wymienił się porozumiewawczym spojrzeniem ze stojącymi najbliżej Kacprem i Jasiem. Ten drugi żołniersko skinął mu głową.

- Pójdę przodem - zadeklarował reszcie towarzyszy. Biorąc głęboki oddech, napiął ramiona, i ruszył z kolegą w głąb zdrajczej gęstwiny.

Reszta ogłosiła postój. Niektórzy usiedli na zmarzniętej glebie, tracąc siły w nogach i czucie w stopach. Inni oparli się o pnie drzew. Nastąpiła rzadka chwila relaksu.

Przerwał go trzask gałęzi.

Podskoczyli, słysząc szaleńczy bieg w ich stronę. Wkrótce z liści z powrotem wyłonił się Kacper.

- Sowieci! Sowieci!

Minął ich z krzykiem na ustach. Ptaki zerwały się z wierzchołków drzew, krzecząc, a oczy partyzantów rozszerzyły się, śledząc biegnącą postać kolegi.

Wzmógł się ferment. Zaczęto pospiesznie szykować uzbrojenie, inni miotali się, tylko wypatrując znaku dowódcy, by rzucać się do ucieczki. 

Do tych drugich należał Piotrek. Stojąc drętwo obok, wlepiał wzrok w Czerwińskiego, wyglądając dalszych rozkazów. 

- Do diabła - syknął dowódca, rozdarty między czekaniem na Janka, a wycofaniem się na pozycje. W tym miejscu nie mieli jak się obronić.

- Idziemy! - zadecydował w końcu. Czasem trzeba kogoś poświęcić.

---

Jarmark na Wołyniu jak zawsze był pełen życia.

Wołyniacy prześlizgiwali się między sobą, kupując różne wytwory, przekrzykując się. Pstrokate materiały, kolorowe bibeloty przerzucane z rąk do rąk, w ślad papierowych pieniędzy, zapełniały całą wizję. 

Gwar był tak duży, że Marysia musiała bardzo się skupić, by nie zgubić przedzierającego się między ludźmi Wasyla. Z trudem dotrzymała mu kroku. Z jeszcze większym trudem nie wpadała na niego, gdy bez żadnych zapowiedzi nagle się zatrzymywał. 

Jak tak właściwie się tu razem znaleźli - odpowiedź była prosta. Po prostu bardzo jej się nudziło. Kiedy dowiedziała się, że w planach jest wyjazd do miasta, od razu zaoferowała swoją bezcenną obecność. 

Myślała przy tym, że jak zawsze pojedzie z teściem. Potem nie było już odwrotu. 

- Czemu ona ma jechać, batko? - Wasyl ciągnął bezowocną dyskusje, którą toczył już dobrych parę minut. - Iwanowa lepiej wie gdzie co jest.

Wszyscy siedzieli przy stole, kończąc liczyć pieniądze na dany miesiąc. Maria z nieukrywaną urazą przysłuchiwała się ich rozmowie. Jej też ta wycieczka była w niesmak, ale ten opór był niemiły. 

KołomyjaWhere stories live. Discover now