– Tylko nie skanuj niczego na jedynce! – rzucił jeszcze za mną.

– A co, nie działa? – zdziwiłam się.

– Działa, ale coś się zepsuło i dokumenty przelatują bez rejestracji w bazie – odparł – mieli to naprawić już wczoraj, ale oczywiście mają na wszystko czas, bo kto by się przejmował starym Antonim i jego Archiwum!

Chichocząc pod nosem, dałam nura za drzwi.

Archiwum było ogromnym, prostokątnym pomieszczeniem z wysokim sufitem, w którym niemal każdy możliwy metr kwadratowy, zajmowały wysokie szafy, pełne, pożółkłych i zalatujących stęchlizną dokumentów. Zakładałam, że zdecydowana większość z nich, była dwa razy starsza ode mnie. Między szafami pozostawiono idiotycznie małe przejścia, przez co nawet ja musiałam czasami wciągać brzuch, żeby gdzieś się przecisnąć. Niedaleko drzwi wejściowych znajdowało się pięć skanerów, za pomocą których można było stworzyć sobie kopię danych papierów, a potem poczytać je spokojnie w zaciszu własnego domu. Wszystkie skopiowane dokumenty, prosto ze skanera trafiały do rejestru prowadzonego przez Antoniego, aby w razie czego można było sprawdzić, kto czym się interesował. Jednak jedynka ponoć dziś nie działała.

Uśmiechnęłam się sama do siebie, stawiając torbę z laptopem na stole między skanerem numer jeden i dwa.

W końcu, nie wszyscy muszą przecież wiedzieć czego szukam.

***

Wróciłam do mieszkania przesiąknięta doszczętnie, od stóp do głów, wonią starego papieru i nie pozostawało mi nic innego, jak tyko udać się prosto pod prysznic. Spędziłam w Archiwum ponad trzy godziny, skanując wszystko, co w mojej opinii, mogło mieć jakikolwiek związek z mistycznym statusem D. Jednak prawdę powiedziawszy, nie miałam zielonego pojęcia czego należałoby się uczepić, żeby jakoś ruszyć tę sprawę. Z braku laku po prostu zeskanowałam losowe dokumenty z datą sprzed dwudziestu lat, dotyczące różnego rodzaju niewyjaśnionych zabójstw, licząc na jakiś magiczny łut szczęścia.

Pełen profesjonalizm, nie ma co.

Gdy nieco się ogarnęłam, zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam w fotelu z laptopem na kolanach z zamiarem przeglądnięcia dzisiejszej prasy. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, po wirtualnym przewertowaniu okładek magazynów informacyjnych, nie natrafiłam na ani jedną wzmiankę na temat wczorajszego potwora z kanalizacji. Żadnego oświadczenia Matki, żadnej relacji Porządkowych, żadnej nawet najmniejszej informacji, że coś takiego miało miejsce, a przecież istniało co najmniej kilkudziesięciu świadków tego zdarzenia.

W tym ja i Dylan.

Nie wierzyłam, że nikt nie pobiegł z tym do prasy. Widziałam za to, że Matka czasem tuszuje różne, niewygodne sprawy, a informacja o biegającym po centrum Miasta potworze, rzucającym samochodami, być może nie należałaby do tych najradośniejszych. Wydawało mi się jednak dość istotne, żeby poinformować obywateli o takim potencjalnym zagrożeniu.

Ale może po prostu to ja za bardzo się przejmuję.

– Może będzie jutro – mruknęłam sama do siebie, ale totalnie bez przekonania.

Ta sprawa śmierdziała i zamierzałam przy pierwszej okazji wypytać Matkę o szczegóły. W końcu pewnie i tak się zorientuje, że tam byliśmy, choćby po obejrzeniu nagrań z miejskiego monitoringu. Rzuciłam okiem na folder pełen moich zdobyczy z Archiwum.

Szczerze, to nie miałam już dzisiaj najmniejszej ochoty na wczytywanie się w nie, więc gdy tylko znudziło mi się bezczynne siedzenie w mieszkaniu, to jest po niespełna godzinie, bez głębszego namysłu wrzuciłam na siebie kurtkę i poszłam pokręcić się nieco po Dzielnicy Centralnej. Czułam, że po prostu muszę przewietrzyć głowę.

Miasto w kolorze WiśniWhere stories live. Discover now