XVI

92 12 50
                                    

Wieczorem nad nasze głowy dotarły te ciężkie, deszczowe chmury, które majaczyły od rana na horyzoncie. W ciągu kilku minut zerwał się gwałtowny wicher, po czym zaczęło lać jak z cebra. W dodatku co nuż rozbrzmiewał donośny grzmot, poprzedzony błyskawicą o jakimś fantazyjnym kształcie.

Trochę wcześnie jak na pierwszą wiosenną burzę.

Jednak matkę naturę, najwyraźniej niewiele obchodziło to, jaką mieliśmy dziś datę. Prawdę powiedziawszy, aura nie sprzyjała robieniu czegokolwiek, więc wszyscy położyliśmy się względnie wcześnie spać. Z początku chciałam zaczekać, aż burza nieco ustanie, ale godziny mijały a na to wcale się nie zanosiło. Zebrałam się więc w końcu w sobie i najdyskretniej jak tylko potrafiłam wymknęłam się do magazynu. Nawrzucałam do plecaka minimalną ilość potrzebnych rzeczy; kilka puszek z jedzeniem, parę jabłek, jakieś butelki z wodą mineralną. Zwinęłam ciasno koc i też jakimś cudem udało mi się go tam jeszcze upchnąć. Przez chwilę zastanawiałam się nad dodatkowymi ubraniami, ale po namyśle wrzuciłam do środka tylko spodnie. Musiałam przyznać sama przed sobą, że było mi głupio. Wiedziałam, że oni tak samo, o ile nawet nie bardziej niż ja, tego wszystkiego potrzebują.

Właściwie to właśnie ich okradam.

Jednak prawda była taka, że cholera jedna wie ile czasu zajmie mi dotarcie do jakiejkolwiek cywilizacji. Odegnałam więc od siebie poczucie winy.

To ostatnie czego teraz potrzebuję.

Upewniłam się, że mam pistolet w zasięgu ręki, po czym zarzuciłam plecak na ramię. Naciągnęłam kaptur na głowę i wypadłam prosto w tą szalejącą na zewnątrz ulewę. Deszcz zacinał tak, że w ciągu kilku sekund miałam oczy pełne wody. Grzmoty i błyskawice nawalały ze wszystkich stron jak szalone, a wiatr ustanowił chyba sobie za punkt honoru, żeby urwać mi głowę.

W największej burzy, no gratulacje Wiśnia.

Przemknęłam na drugą stronę drogi, przeskoczyłam przez płot do piekielnie zarośniętego ogródka i skryłam się za rogiem domu. Wiatr wył tak przeraźliwie, że nie słyszałam własnych myśli, więc miałam szczerą nadzieję, że nikt mnie nie zauważył.

Ale przezorny zawsze ubezpieczony.

Odczekałam chwilę, żeby uspokoić oddech, ponieważ miałam wrażenie, że dyszę jak stary parowóz. Który w dodatku jest zepsuty.

Oj, moja kondycja pozostawiała jeszcze sporo do życzenia.

Mimo to musiałam jakoś dać radę, nie miałam innego wyjścia. Posiadałam instynkt samozachowawczy, który mówił, że wcześniej czy później, ktoś znowu będzie usiłował mnie pobić albo zabić. No i tym razem mogło mu się w końcu to udać.

Przemknęłam na tyłach kolejnego zrujnowanego domu. Owszem mogłam pójść sobie wesoło drogą, ale prawdopodobieństwo, że ktoś jednak mnie tam zobaczy było dość spore. Postawiłam więc jednak na przeskakiwanie przez rozpadające się płoty oraz przedzieranie przez zachwaszczone podwórka.

W ulewie.

Szło mi wręcz fenomenalnie, aż do ostatniego budynku. Dałam susa za jakąś małą szopkę, później zgrabnie przebiegłam przez całą posesję i dotarłam do muru.

Jeszcze tylko jeden zakręt i będę miała przed sobą jedynie drogę.

Gdzieś za mną huknęło tak głośno, że aż podskoczyłam z wrażenia, jednocześnie rzucając nerwowe spojrzenie przez ramię.

To tylko burza, idiotko.

Chciałam spojrzeć z powrotem przed siebie, ale nie było mi to dane, gdyż zwyczajnie na coś wpadłam. Mimo że nie przypominałam sobie, żebym zarejestrowała wcześniej obecność jakiejś potencjalnej przeszkody na swojej drodze.

Miasto w kolorze WiśniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz