Prolog

698 19 86
                                    

Ciemność spowiła Miasto, a po ulicach zaczynała snuć się jesienna mgła. Wysiadłam na jednym z przystanków autobusowych Dzielnicy Wschodniej i niespiesznie ruszyłam chodnikiem. Czasem lubiłam, tak dla czystego sportu, skorzystać z komunikacji miejskiej.

Jak zwykli ludzie.

Mimo że było już dość późno, ulice wciąż jeszcze przemierzało całkiem sporo osób. Większość z nich zdążała zapewne do pracy, na wszelkiego rodzaju nocne zmiany.

To zupełnie tak, jak ja.

Dzielnica Wschodnia była jedną z tych zapomnianych przez świat, ubogich dzielnic, które przyciągały do siebie, całą rzeszę obywateli szemranego pokroju. Jednych mniej, innych bardziej podejrzanych. Władze oczywiście mogłyby zrobić z tym porządek, gdyby tylko chciały. Mieli w posiadaniu odpowiednie środki, możliwości prawne oraz przeszkolone do tego zadania jednostki. Wtedy jednak zostaliby pozbawieni dostępu do informacji. Zaś nie oszukujmy się, każde miasto powinno mieć miejsce, w którym można zasięgnąć języka.

W taki czy inny sposób.

Skręciłam w kolejną alejkę. Chodnik był tutaj krzywy, jezdnia podziurawiona, a gdzieniegdzie walały się sterty śmieci, które wiatr uparcie przerzucał z miejsca na miejsce. W jednym z zaułków, dostrzegłam odwróconego do mnie plecami mężczyznę, grzebiącego zawzięcie w kontenerze z odpadami. Sądząc po jego aparycji i zachowaniu był to jakiś bezdomny. Skrzywiłam się i zanotowałam w pamięci nazwę ulicy.

Muszę pamiętać, żeby kogoś tu po niego wysłać.

Bycie bezdomnym było w Mieście zwyczajnie nielegalne. Każdy szanujący się obywatel, miał szansę uzyskać zatrudnienie, a także zakwaterowanie od władz, wystarczyło tylko wypełnić stosowne wnioski.

Jak widać jednak, nie wszystkim chciało się pracować.

Zatrzymałam się w końcu przed niskim, pomalowanym na fioletowo budynkiem, z epatującym wściekle neonowym napisem:

Pijany Gołąb.

Ta nazwa z jednej strony cholernie mnie śmieszyła, ale z drugiej faktycznie, dosyć dobrze oddawała to, co zazwyczaj wyprawiało się w środku. Mężczyźni, po kilku szklankach whisky, rzeczywiście zaczynali zachowywać się jak napuszone gołębie, pragnące zdobyć względy potencjalnych partnerek.

Wreszcie pchnęłam drzwi i weszłam. W środku panował półmrok. Czerwone i fioletowe świetlówki nie zapewniały zbyt dobrego oświetlenia, za to tworzyły odpowiedni nastrój. Pomimo, wcale nie tak później jak na to miejsce pory, wewnątrz było już całkiem tłoczno. Jedna z dziewczyn właśnie zaczynała swój występ. Światła jeszcze bardziej przygasły, a z tandetnych głośników rozmieszonych na chybił trafił w katach pomieszczenia, zaczęła rozbrzmiewać zmysłowa muzyka.

– Widzę, że interes się kręci – rzuciłam, podchodząc do baru i opierając się o niego nonszalancko.

W końcu byłam u siebie.

Zaprawiony w bojach, niespełna trzydziestoletni barman, który dotychczas śledził rozmarzonym wzrokiem, poczynania dziewczyny na scenie, podskoczył na dźwięk mojego głosu. Omal nie upuszczając przy tym szklanego kufla, który trzymał w rękach.

– Kogo moje oczy widzą – odparł, uśmiechając się do mnie.

– Jak leci, Ted? – zagadnęłam.

– Stara bieda – zaśmiał się – ale skoro już się zjawiłaś, to wieczór od razu zapowiada się lepiej.

Musiałam użyć całej siły woli, aby powstrzymać się przed ironicznym prychnięciem.

Miasto w kolorze WiśniWhere stories live. Discover now