– DO TERENÓWEK!!! – wrzeszczał dalej Wład, wymachując rękoma na wszystkie strony – NO JUŻ, ŻWAWO!!!

Z przylegającego do magazynu garażu, wystrzeliła jedna z terenówek, której cała tylna część, została prowizorycznie przerobiona na zdatną do przewozu ludzi. Było to coś w rodzaju naczepy, z dwoma, wąskimi ławami, przyspawanymi po bokach oraz, zamontowanej na żelaznym rusztowaniu, płachcie z brezentu. Ludzie pakowali się do środka bez ładu i składu, niemal depcząc jeden po drugim. Przyglądałam się temu z niepokojem. Nie było najmniejszej szansy, żebyśmy się tam wszyscy zmieścili. Za kierownicą dostrzegłam Mino. Nawet z tej odległości widać było, że wywrzaskuje na wszystkich na prawo i lewo. Dostrzegł mnie i miałam wrażenie, że zamierzał nawet coś do mnie zawołać, ale dokładnie w tamtej chwili z garażu wystrzeliła druga terenówka, a niemal tuż za nią kolejna. Ta ostatnia załadowana była po brzegi różnego rodzaju skrzyniami i workami. Miała zapewne stanowić źródło zaopatrzenia, toteż nie czekając na nikogo pomknęła przed siebie i po chwili zniknęła na leśnej drodze,

Niespodziewanie nad naszymi głowami, śmignął mały, cholernie szybki, samolot bojowy. Posyłał w naszym kierunku salwę śmiercionośnego śrutu.

– NA ZIEMIĘ!!! – rozległ się jeszcze głos Włada, ale bynajmniej nie potrzebowałam jego rozkazów.

Już leżałam twarzą w ziemi, starając się nie poruszyć nawet o milimetr, błagając przy tym, żeby nic mnie nie trafiło. Wokoło słyszałam wrzaski, pełne bólu i cierpienia. Wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Uniosłam się ostrożnie na łokciach. Samolot poleciał dalej, prawdopodobnie zamierzając zatoczyć koło i wrócić dokończyć zadanie, gdy tylko bombowiec osiągnie pozycję docelową. Zerwałam się na równe nogi. Tu nie było nawet ułamka sekundy do stracenia. Biegnąc co sił w kierunku pojazdów, miałam okazję podziwiać jakie żniwo zebrała ta cholerna maszyna. Postacie rozciągnięte na pożółkłej trawie, zastygłe w nienaturalnych pozach, które miały już nigdy więcej nie powstać. Lżej ranni, ciągnięci i niesieni byli przez przyjaciół oraz rodzinę, z nadludzkim wysiłkiem pokonywali ostatnie metry, dzielące ich od aut. Na szarym niebie widziałam już zbliżający się złowrogi kształt, w ślad za którym podążał już ten mniejszy skurwysyn. Zbliżały się szybko. Zdecydowanie za szybko.

KURWA.

Gdy znalazłam się bliżej terenówki okazało się, że prowadził ją Tobias, ale o dziwo nikt nie protestował, gdy wskakiwałam do środka.

Bombowiec był już tuż tuż.

Tobias ruszał pośpiesznie, gdy wciągaliśmy ostatnie z osób na pokład. Wtedy usłyszałam krzyk. O dobre kilka oktaw wyższy, od wszystkiego co nas otaczało. Zerknęłam przez ramię.

W połowie odległości między terenówką, a barakiem dostrzegłam, pędzącą co sił na swoich krótkich nóżkach, Klarę. Poczułam jak przebiega mnie zimny dreszcz, gdy zorientowałam się, że musiała zostać zraniona w nogę. Nie wiedziałam czy ktoś oprócz mnie ją zauważył, ale nie zamierzałam się dowiadywać.

– KLARA! – wrzasnęłam na całe gardło.

Tratując wszystkich po drodze, dostałam się do krawędzi naczepy, dałam susa na dół i chwilę później już biegłam w jej stronę. Bombowiec był już na tyle blisko, że czułam jak ten przeklęty dźwięk dzwoni mi w uszach. Cokolwiek miało się stać, po prostu nie mogłam jej tutaj zostawić. Dotarłam do niej w ostatniej chwili i rzuciłyśmy się na trawę. Dosłownie sekundę później zatrzęsła się ziemia, gdy bomba z impetem uderzyła w barak. Budynek rozsypał się, zupełnie jakby był zrobiony z zapałek. Odłamki cegieł i dachówek poleciały we wszystkie strony. Niemal równocześnie nastąpił drugi wybuch, tylko pogarszając sprawę.

Pewnie butla z gazem.

Bombowiec zaczął się oddalać, ale nadciągał nie mniej niebezpieczny, mniejszy samolot, ostrzeliwujący wściekle pociskami wszystko, co tylko pojawiło się w zasięgu jego dział. Zaklęłam siarczyście w duchu, słysząc jak kule latają mi wokół głowy. Wiedziałam, że jeśli kopnę tutaj w kalendarz, to, dużą dozą prawdopodobieństwa, zabiorę tę małą ze sobą.

Bynajmniej nie zamierzałam realizować takiego scenariusza.

Jak się okazało samolot musiał mieć jednak na pokładzie, niespecjalnie doświadczonego pilota. Podejrzanie szybko wyczerpał swój arsenał amunicji i zmuszony był zwyczajnie się oddalić.

Dobra nasza.

Dźwignęłam się na klęczki i próbowałam nieco doprowadzić małą do porządku. Nie łudziłam się specjalnie, że Tobias na nas zaczekał.

– Wiśnia, Wiśnia... – szlochała Klara.

– Cicho, wszystko będzie dobrze – rzuciłam z roztargnieniem, rozglądając się gorączkowo w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby w tym momencie uratować nam skórę.

Niespodziewanie zza drzew wychynął pojazd.

Tobias po nas wrócił.

Nie dowierzałam, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

Wzięłam Klarę na ręce i zaczęłam biec. Młoda okazała się dużo cięższa, niż przypuszczałam, a bark w ciągu chwili eksplodował mi kłującym bólem, ale nie zamierzałam teraz odpuścić. Pojazd podjechał jeszcze kawałek i zatrzymał się zaledwie kilka metrów od nas. Z naczepy wyciągnęło się do nas wiele par rąk. Zabrali Klarę, a potem ktoś pokwapił się nawet, żeby wciągnąć do środka też i mnie. Siadłam bezsilnie na podłodze. Czułam że nogi miałam jak z waty i nie byłam w stanie zrobić już ani jednego kroku więcej.

Tobias nie czekał już dłużej. Ruszył gwałtownie, rolując gniewnie kołami w miękkiej ziemi. Jakaś starsza kobieta położyła Klarę na podłodze i opatrzyła jej ranę na łydce. Buntownicy zrobili mi nawet miejsce na ławie. Wcisnęłam się więc pomiędzy groźnie wyglądającego, starszego mężczyznę z brodą, a rudowłosą nastolatkę. Po chwili dołączyła do mnie Klara. Bez słowa wdrapała mi się na kolana, przytuliła głowę do mojej klatki piersiowej i po kilku minutach po prostu zasnęła. Pogłaskałam ją bezwiednie po głowie.

Pojazd podskakiwał na wybojach, a wokół mnie, jak okiem sięgnąć, rozciągał się tylko las i nic więcej. Zastanawiałam się, gdzie do cholery jedziemy, ale nie zamierzałam pytać. Pewnie i tak nikt nie pokwapiłby się z odpowiedzią. Rozejrzałam się po otaczających mnie twarzach, ale nie znałam tutaj nikogo. Nie licząc oczywiście siedzącego za kierownicą Tobiasa oraz jednego z jego przydupasów, który teraz unikał mojego spojrzenia jak ognia, mimo że siedział właściwie dokładnie naprzeciwko. Westchnęłam bezgłośnie.

Wiśnia, ładnie się znowu wpakowałaś.

***

Miasto w kolorze WiśniWhere stories live. Discover now