Wstęp

287 12 1
                                    

Kraków dawno nie czuł się tak okropnie. On, dumne miasto z wieloletnią historią, niegdyś stolica Korony Królestwa Polskiego oraz Rzeczpospolitej Obojga Narodów, teraz zdradzony przez własnych ludzi. Ludzi, którzy zamieszkiwali jego miasto, chodzili po jego ulicach, mieszkali w jego obrębie teraz, prowadzą go do niego.

Jeśli miał być szczery, to już wolałby spotkać się z wszystkimi miastami, które darzył przyjaźnią: Lwowem, Poznaniem, a nawet z Warszawą i usłyszeć od nich te wszystkie obelgi, które najpewniej w sobie skrywali, na które pewnie i tak zasłużył, niż być na jego łasce. W końcu to jego zdradził najbardziej. Bał się stanąć w jego obliczu, ale nie dlatego, że obawiał się, co może mu po tym wszystkim zrobić, ale dlatego, że bał się, że niewiele z niego zostało. A może nic nie zostało? Kraków uznał to za prawdopodobne.

Jego stan fizyczny jest zły. Przez bardzo długi czas walczył, jego ciało było pełne świeżych ran, krew brudziła elegancki strój bitewny, miał lekkie zawroty głowy i potrzebę snu. To, jak bardzo jest słaby potwierdza fakt, że wystarczy tylko dwoje ludzi, żeby zapobiec jego ucieczce, co było dla niego dużym upokorzeniem. Miasto zetknęło na nich z ukosa. Jeden miał krótko ścięte, jasnobrązowe włosy i piwne oczy. Przyjrzał się mu dokładnie i szukał w swoim ciele informacji o tym mężczyźnie.

Mimo opłakanej sytuacji organizmu, wkrótce w jego głowie pojawiła się świadomość. Chłopak miał na imię Tadeusz. Tyle był w stanie wyciągnąć i tyle mu wystarczyło. Drugi posiadał czarne włosy, które były w lekkim nieładzie i brązowe oczy. Po krótkim skupieniu jego umysł znowu podsunął mu imię. Jan. Oboje nie zwracali na niego uwagi, a po skwaszonych minach Kraków mógł ocenić, że nie mają o nim najlepszego zdania i chcą jak najszybciej ukończyć dane im zadanie.

Przeszli jeszcze kilka metrów, zanim zatrzymali się przed dwustronnymi drzwiami. Ludzie otworzyli je i niemal od razu wepchnęli go do środka, jak worek ziemniaków i zamknęli za nim drzwi sami pewnie ustawiając się do pilnowania wejścia.

Kraków skrzywił się, gdy boleśnie upadł na zimne i twarde kafelki. Dał sobie chwilę, na przyzwyczajenie się do zmiany pozycji. Niedługo potem, jego zmęczony umysł znów zaczął działać, lecz nie spieszyło mu się, żeby się podnosić. Powoli i niepewnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego włosy koloru średniego blondu częściowo zasłaniały mu widok, jednak nie odgarnął ich.

Miastu rzuciły się w oczy murowane ściany, a także duże okna, które prawie w całości pokrywały jedną ze ścian. Personifikacji przypominały trochę styl gotycki. Cały pokój był praktycznie pusty, poza pojedynczym krzesłem umiejscowionym na przeciwnej stronie pomieszczenia. Mebel, mimo że wykonany z drewna, przypominał królewski tron stojący na środku wielkiej sali tronowej.

Kraków czuł, jak jego serce na chwilę przestaje bić, gdy zobaczył, kto siedzi na ów krześle. Był to młodo wyglądający mężczyzna, siedzący w eleganckiej pozie w stylu noga na nogę, opierający swój policzek na jednej z rąk, która z kolei opierała się na podłokietniku krzesła. Posiadał on bardzo jasną, wręcz niezdrowo bladą karnację, kruczoczarne włosy poskręcane w lekkim nieładzie, które były zdecydowanie zbyt długie jak na mężczyznę, sięgały trochę za ramiona.

Miał również dość ostre rysy twarzy i nosił ciemne ubrania wraz z rękawiczkami, które razem zakrywały znaczną większość jego ciała. Jednak najbardziej rzucały się w twarz jego oczy. Posiadał on bowiem wręcz nieludzko intensywnie zielone tęczówki. Kraków nie mógł się powstrzymać od porównania ich do trucizny, która zdobiła jego oczy w ramach ostrzeżenia. Dopiero teraz jego oczy wydawały się przybrać tak niebezpieczny odcień, skoro miasto zawsze kojarzyło je raczej z naturą i czymś nie niepokojącym. Tak oto, w pełnej swojej krasie prezentowała się ludzka postać II Rzeczpospolitej Polskiej.

Ród Przeklętej Krwi Wo Geschichten leben. Entdecke jetzt