rozdział dwudziesty dziewiąty

28 3 5
                                    

29/41 (1)
niespodzianka bo wyjątkowo nie w środę :3

Na tysiące sposobów wyobrażał sobie śmierć Donovana i to, co mu wcześniej powie. Z uśmiechem odbierze mu życie tak, jak on z lubością patrzył jak jego dzieło rozszarpuje mu żonę. 

Jaime wiedział, że ten dziad nie zasługiwał na zwykłą śmierć. To byłoby zbyt nudne i banalne. Niech płonie, niech łapczywie łapie powietrze, niech płacze w agonii. On będzie tylko patrzył i czekał, aż sam padnie z wycieńczenia, żałując, że się narodził, że kiedykolwiek tknął te głupie fiolki, od których roiło się w jego pieczarze.

Nie chciał podchodzić bliżej, bo wtedy sam nie wytrzymałby takiego cierpienia. Zza ogrodzenia na wzniesieniu, gdzie stał pod drzewem widział tych wszystkich ludzi, dla których Elysia była małym promyczkiem, ale ona była tylko jego. Ci kłamcy nie znali jej tak dobrze, jak Jaime. Znali ją tylko z uroczych uśmiechów i wielkoduszności, lecz tylko on, Jaime, poznał ją i rozumiał ją bardziej niż siebie. Czy ci ludzie znali każdy zakątek jej ciała? Doświadczyli spojrzeń, którymi ona spoglądała na niego?

Nie mieli prawa tak kwieciście się o niej wypowiadać, ledwo znając jej ulubiony kwiat, kolor, suknię, książkę, piosenkę, miejsce na spacery i przejażdżki, miejsce do wędkowania, miejsce do kochania.

Dopiero, gdy ci wszyscy łgarze rozchodzili się do siebie i powoli zapominali o zmarłych, do Jaimego docierało z wolna, że Elysii już nie ma. I już nie będzie.

Jej sylwetka rozmazywała się przed nim, jak rozmazywał się cały świat. Zacisnął palce, ale w jego dłoni była pustka. Również serce, dźgnięte jakimś niewidzialnym sztyletem, rozdarło się i Jaimem targnął cichy szloch.

Zakrył twarz dłońmi i kucnął pod drzewem. Zaciskał dłonie na włosach, chciał je rwać i krzyczeć, chciał uspokoić się pod dotykiem wonnych rąk Elysii, która przecież nie zasługiwała na tak paskudną i męczeńską śmierć. W głowie Jaimego nieustannie krążyło pytanie bez odpowiedzi: dlaczego?

Kiedy ostatni promyk jego życia zgasł, odetchnął głęboko, wsparł głowę o pień i szepnął:

– Przepraszam.

Ciepły wiatr zmierzwił jego czarne jak noc włosy i porwał kilka płatków kwiatów wiśni, pod którą siedział. Różowe kształty zafalowały w powietrzu, niczym roztańczona panna. 


Był rozczarowany prostym, marmurowym nagrobkiem, jaki pospiesznie jej zrobiono. Przynajmniej jej imię wyryto bardzo starannie, ale Jaime miał ochotę dowiedzieć się, kto stoi za tym krzywym "E" i skręcić mu kark. Bukiety kwiatów zakrywały całą płytę. Jaime ostrożnie wyjął zza pazuchy fragment jednego z ostatnich wianków, jakie dla nich zrobiła i położył na szczycie nagrobka. Tyle mógł teraz dla niej zrobić.

– Jest pan nowym zwiadowcą? – zapytała jakaś babuleńka. Stała zgarbiona i pomarszczona jak stare jabłko. W dłoni trzymała bukiet lilii.

– Nie.

Babcia położyła kwiaty na innych bukietach, gdyż nie było praktycznie wolnej przestrzeni na nowe.

– Ale płaszcz nosisz.

Jaime nic nie powiedział.

– Pan Watson był humorzasty i nieco arogancki, ale zawsze pomagał – mówiła dalej kobieta i złożyła na jego świeżym grobie drugi bukiet. – Będzie nam go brakować. Ciekawe, kogo przyślą w jego miejsce. Watson miał ucznia, może on przyjedzie. Fajny był z niego chłopak, mały rozrabiaka.

Jaime wstał i odszedł bez słowa. Zaczęło padać, a najmniejsze błahostki wyprowadzały go z równowagi.

wichrowe wzgórze ➵ 𝐳𝐰𝐢𝐚𝐝𝐨𝐰𝐜𝐲 [𝟏]Where stories live. Discover now