Rozdział Dwudziesty Drugi: Czarna Bestia

5 2 1
                                    

 Wstrząs, zwielokrotniony tysiącami klekoczących od wibracji urn hałas, i znów wstrząs. A zaraz potem następny. W takowych warunkach sen był najzwyczajniej niemożliwy.

 Żółciutkie jak centrum istoty jajka, ślepka o rozbieganych źrenicach wyłupiły się spod powiek. Pyszczek gładziutkich ząbków jak połówki perełek, otworzył się naśladując jakowyś kuferek na biżuterię. Kępa pysznie puszystego a wskroś włochatego futerka nastroszyła się.

 Paproch obsydianowego jak najmroczniejsza noc zwierzątka, zeskoczył ze swego posłania na deski podłogi. Wprost za uroczo zaspanym jeszcze gothowem poleciały szarpie i pyłki kurzu z wieczek powiązanych w pakunki urn klątw.

 Bystre ślepka rozejrzały się po ładowni. Nic ino pozornie nieskończone bryły urn, nawet szczura czy myszy, tym bardziej czegoś w pancerzyku do naostrzenia ząbków. Paproch przeciągnęła się po raz ostatni, dała się zaskoczyć kolejnym szarpnięciem i wystraszyć morderczo groźnym pomrukiem z najniższych partii okrętu.

 Tuptając łapkami niby ten jeż w czas nocnej eskapady, zbiegła na wchody, przecisnęła się przez kratę gretingu i wypadła na pokład. Skończywszy się turlać, Paproch rozdziawiła pyszczek w osłupieniu.

 Drapiące swymi czubami chmury, olbrzymie rośliny nad ta wielką samą w sobie łupiną na której Paproch się znajdowała, przemieszczały się. Zryw po szarpnięciu, jakiś głośny krzyk po jeżącym sierść strzale z bata. Łupina czołgała się po dżunglowej ziemi a widoki na dżunglowe giganty zmieniały się płynnie.

 Zwierzątko zagapiło się niemal tak mocno, iż prawie zapomniało po co wydostało się z ładowni. Poruszył się sprawnie łowiący zapachy nos, oblepiony zimną śliną języczek przygładził futerko wokół mordki. Cel stał u skraju wielkiej łupiny a obok niego na wężu siedział ten drugi, o skórze w fantazyjnie umaszczenia.

 Łapki ruszyły w galop, ślepka rozpromieniły się. Roztaczająca przepiękną woń pasikonika z lekka dozą mrówki, chropowata łydka zbliżała się niepohamowanie. Jeszcze kilka desek, jeszcze sus. Burczenie żołądeczka, mrowienie ślinianek... tuż tuż... już już... i...

 Ryk, klekot sporej ilości żuwaczek, syk.

 Paproch została wywindowana w górę patykowatą łapką o brzytwiastych wyroślach. Okręcając się na pęku swej rozrosłej sierści nie mogła się dobrze przyjrzeć niezadowolonej paszczęce. Ta zawsze w fascynujący sposób falowała żuwaczkami kiedy to wielki robak bardzo szybko wydawał różne dźwięki. Było to wręcz hipnotyzujące.

 Zazwyczaj te wybryki kończyły się dla Paproch owym pokazem żuwaczek i odstawieniem gdzieś w kąt, tym razem jednak wielki robak był bardzo zezłoszczony. Zatupał obgryzioną łapą, zatrząsnął się cały i rzucił Paproch za burtę.

 Lot choć ekscytujący, nie trwał niestety długo.

 Gothow padł zaraz na twardy grzbiet jakiegoś potężnie zbudowanego ni to nosorożca ni goryla. Pisnęła przeciągając się, okręciła się wirem, uklepała sobie łapkami spłachetek chwiejnej skały i padła rozleniwiona.

 Tym razem spokój nie trwał nawet chwili, pojawiwszy się znikąd, olbrzymia dłoń jak pikujący kondor zderzyła się z Paproch błyskawicznie. Jedynym co mignęło jej przed ślepkami był wyrażający niezadowolenie łeb goryli.

 Spadła w szeleszczące zarośla wzbijając tumany pyłków. Wyturlała się ze ścisku kręconych traw cała pobielała od owego zapylenia. Łupina pchana a ciągana przez chodzące głazy zdążyła się już oddalić.

 Paproch zmarszczyła powieki na ślepkach, zawęziły się jej źreniczki i łupnięcie nagłe wydobyło się z jej pyszczka. Biedny gothow nawdychawszy się zarodków trawiastych, katarku się nabawił. Mimo podskakiwania jak świerszcz i zamglenia wizji przy każdym kichnięciu, Paproch zorientowała się iż zagubiła swą zdobycz.

Wspólny Wróg i Mętna Woda TOM IWhere stories live. Discover now