Wyjęty spod Pata IV

6 1 0
                                    


To była zwykła kaczka dziennikarska. Nic, czego należałoby się obawiać, a jednak początkowo wieść o niej wzbudziła wśród mieszkańców Nowego Meksyku pełne trwogi poruszenie. El Pato del Diablo, ochrzczono ją i słowo to w jej kontekście byłoby bluźnierstwem, lecz — jak to bywa na prowincji — ludzie nie mieli racji. Owa kaczka bowiem, nie była wcale satanistką.

— Nie jestem, kwa, satanistką! Kwa! Kwa! — wykwakała. Było już jednak za późno, bo wściekły tłum złożony z pobożnych mieszkańców Lincoln, którzy mieli Chrystusa w sercu i widły w rękach, zebrał się już przed speluną, w której przesiadywała. — Jejku, wiem, że ten saloon nie jest świetny, ale powiedziałabym, że co najmniej niezgorszy.

— Był kilka lat temu. Teraz to zwykła nora. Całe miasto zeszło na psy.

— Hej! — zakrzyknął z oburzeniem barman. — Nie podoba się to won!

— To tylko obiektywna opinia...

— A ty, kwa, dopiero teraz mi to mówisz, kwa? Kwa!

— Cóż, nigdy wcześniej nie spotkałem gadającej kaczki, więc...

— Więc co, kwa? — kwakała, gestykulując żywo skrzydełkami. — Uznałeś, kwa, że mogę pić pomyje i sadzać kuper na, kwa, zaślinionymi stołku?!

— Cóż, ja...

— Billy! — Do speluny wbiegł Charlie. Cały był rumiany jak dorodna bułeczka i aż musiał przystanąć, gdy zgiąwszy się w pół oparł ręce nad kolanami. — Billy! Billy, oni...! Bill...!

— On chyba do ciebie, kwa!

— Co się stało, Charlie? Wyglądasz, jakbyś...

W tym momencie do saloonu wbiegł Brudny Steve i omal nie przewrócił swojego kompana, gdyby wpadł na niego równie zdyszany i umęczony.

— Charlie?! — rzucił, jakby był zaskoczony samą jego obecnością tam. Był najwidoczniej. — Jak tu dotarłeś... przede... mną?

— Zrobiłem skrót przez... przez ten dziwny mały park na...

— Ten przy sklepie z...?

— Nie, ten obok... — Charlie uniósł jedną dłoń, aby wykonać ruch, jakby udawał, że pisze w powietrzu. Charlie nie potrafił pisać. — ...obok drukarni...

— Mają dwa teraz?! — fuknął Steven. — To miejsce schodzi na... psy!

— Mówiłem! — wtrącił z zadowoleniem i prawie dumą Billy, a potem zaśmiał się krótko i dziko jak kojot. Ten jeden raz mu się poszczęściło.

— Nie, jest... jest całkiem miły... — wyjaśnił słabo Charlie, wciąż chwiejąc się na nogach. — Robią tam... pikniki i... w ogóle.

— O... serio...?

— Chłopaki, skupcie się! — zaskrzeczał Billy, podkreślając swój rozkaz dwoma klaśnięciami. Pozostali spojrzeli na niego. — Czemu się ścigaliście? Założyliście się o coś? O coś zabawnego chociaż?

— Nie ścigaliśmy się, Billy... — powiedział Charlie. — Oni... oni nadchodzą...

— Kto niby? Crackersi?

— O nie. — Charlie stanął nagle prosto, a jego wcześniej buraczana twarz stała się teraz blada jak niewielka, zbłąkana kupka śniegu otaczająca urocze, małe kaktusiki w górach. Głos jego przybrał niższą barwę, a oczy wypełnił lęk. — Już tu są, Billy — szepnął. — Oni już tu są...

— No świetnie, ale kto?

Strzał z pistoletu przeszył powietrze, a kula rozbiła szybę, po czym wleciała do środka, zrobiła coś na kształt fikołka w powietrzu i w końcu zakończyła swój imponujący lot w butelce, wieńcząc wszystko fontanną whisky.

Pat i KońWhere stories live. Discover now