Wyjęty spod Pata III

38 3 0
                                    

Pat nie pomylił się, co do daty. Po prostu nie wziął pod uwagę dodatkowych czynników, takich jak czas, który przyjdzie mu spędzić w podróży, zanim ostatecznie dotrze do celu (wliczając w to przerwy na nocleg oraz błądzenie bez mapy). Kiedy więc nareszcie dotarł do gospody można by rzec, że było już po przysłowiowych "srakach"...

Złapał transport, zaciągając się do ochrony podejrzanego dyliżansu, który całkowitym zbiegiem okoliczności zmierzał w odpowiednim dla Pata kierunku. Musiał, oczywiście, posłużyć się na tę okazję fałszywym nazwiskiem, nie mógł pozwolić aby go rozpoznali. Nie, żeby miał w tym jakieś doświadczenie... Po prostu kierował się logiką i ogólnie przyjętymi standardami.

Dyliżans nie uniknął kłopotów na drodze w postaci kilku niezbyt rozgarniętych bandytów, którzy jednak nie byli przygotowani na celne oko i twardą rękę Pata. Pokonał ich wszystkich. Jednego po drugim. A było ich kilkunastu, ciężko uzbrojonych i zaprawionych w swym fachu.

- Czekaj, nie! - zawołał ostatni z nich, stając przed obliczem sprawiedliwości w postaci słynnego szeryfa. - Ja...! Czy ja cię nie znam?

- Nie - odparł Pat, a potem wystrzelił. - Nigdy nie byłem w Texasie. Nie mam pojęcia, kim był Joe Briscoe.

Niestety, tym razem Pat kłamał. Wiedział dobrze, kim był ten Briscoe, ale wolał nie rozpowiadać o tym każdemu. To nie był ich interes. Zresztą, to i tak nie ważne. Idziemy dalej...

Po tym jak dyliżans zakończył swoją trasę Patowi wręczono pokaźną sumę pieniędzy, jeszcze raz przypomniano mu o dyskrecji w tej pracy (jakby Pat zdążył o tym zapomnieć, nie był przecież głupi), a potem podali sobie - Pat i jego pracodawca - ręce i rozeszli, każdy w swoją własną stronę.

Kiedy dotarł na piechotę do gospody, musiał szybko wskoczyć w kolczaste zarośla, aby nie zostać zauważonym przez żaden z jego celów. I cóż za osobliwy był to widok. Pat, pokłuty od łydek aż po uszy, patrzył prosto na... Pata. Młodszego, mniej doświadczonego, praktycznie jeszcze z mlekiem pod wąsem. W sumie to nie miał wtedy jeszcze wąsa. Billy też nie. Billy nigdy nie miał wąsów. Lubił powtarzać wszystkim, że była to przemyślana decyzja. Że niby w razie, gdyby musiał się ukrywać wystarczy, że zapuści zarost i nikt go nie pozna, ale Pat znał prawdę. A prawda była taka, że temu zniewieściałemu nicponiowi nic i tak by nie urosło.

Pat prychnął.

- Na pewno nie chcesz iść ze mną? - zapytał wspomniany gołowąs. Pat wytężył słuch, chowając się głębiej w ostre chaszcze.

- Nie, Billy. Zmierzam na północ. A poza tym... lepiej, żeby nas razem nie widzieli - odparł młodszy Pat. Niesprane brunatne ślady były wciąż wyraźne na jego koszuli. - Po tym, co się tu stało...

Billy skinął głową. Jego szczenięca mordka była wyjątkowo łatwa do wyczytania emocji. Wówczas Pat tego nie dostrzegał, lecz teraz Billy wydawał mu się taki... młody. Naiwny, można by rzec. Patrzył na Pata jak psiór, poratowany raz kawałkiem czerstwego chleba, który teraz najchętniej przyczepiłby się do niego jak żep i włóczył za nim dopóki by mu to było wygodne. A potem zdradziłby go, biegnąc za pierwszą lepszą bezwartościową kością...

- No to narka, Pat! - powiedział Billy, niby nonszalancko, ale Pat słyszał zawód w jego irytującym głosie i tęsknotę w oczach. - Dbaj o Konia!

- Będę - obiecał szczerze Pat (ten młody). Starszy Pat poczuł ukłucie w sercu. To pewnie przez te cholerne kolce...

Billy zdążył oddalić się o kilkanaście dobrych kroków, stawiając je jeden za drugim bardzo powoli, ospale wręcz. Pat tymczasem po prostu stał i wpatrywał się w jego plecy. Dlaczego tak sterczał jak kaktuś jakiś?! Pat zapamiętał tę sytuację nieco inaczej...

Pat i KońOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz