Prolog

2.1K 87 4
                                    

Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak umrę...

Fałsz.

Zastanawiałem się nad tym o wiele zbyt często – szczególnie w świetle wydarzeń z ostatniego roku. Z chwilą podjęcia decyzji o przeprowadzce do Los Santos stało się jasne, że nie dożyję starczego wieku i nie odejdę z tego świata żegnany przez gromadkę uroczych wnucząt. Tę mistyczną granicę pomiędzy życiem i śmiercią, którą wytyczyłem własnoręcznie grubą, nieprzekraczalną linią, rychło zatarło narastające pragnienie ryzyka i adrenaliny. A przez to co noc nawiedzały mnie nowe koszmary, wzmocnione dreszczami paranoicznego lęku.

Zasypiałem płytko i niespokojnie, odgrywając w głowie najróżniejsze scenariusze. Śmiertelna rana postrzałowa, trucizna krążąca w żyłach, krzesło elektryczne. Najczęściej jednak wracała do mnie wizja spektakularnego wypadku, w którym to samochód, ukochane źródło wolności, stawał się jednocześnie moją trumną... Pisk opon i trzask gniecionej blachy wryły mi się w czaszkę, przewiercając gładką kość niemal do spodu.

Ale nigdy, choćbym większą część swojego życia poświęcił rozważaniom o jego końcu, za nic nie zdołałbym wyobrazić sobie podobnej sceny.

Niebo nade mną, rozpalone niczym sklepienie dantejskiego (o, ironio!) piekła, zmieniało barwę zależnie od miejsca, na które skierowało się wzrok. Na północy było czarne, złączone z głębią oceanu, tak że nie dało się dojrzeć granicy między wielką wodą a rozpostartym nad nią bezgwiezdnym firmamentem. Na południu posiniało od dymu. Na zachodzie ozłociły je długie języki falującego ognia. Na wschodzie natomiast gęstniało od mgły, sunącej pod stopami pierwszych, bladoróżowych promieni słońca.

Jak mawiała Bella Swan: Oddanie życia za kogoś, kogo się kocha to bez wątpienia dobra śmierć. Szlachetna. Znacząca. Ale śmierć z własnej głupoty i nieudolności to potwornie uwłaczający los. Lecz bardziej niż fakt, że właśnie ginę, bolała mnie świadomość, że zawiodłem grupę. Zdradziłem ich ufność. I teraz doigrałem się za to konsekwencji.

Zdarłem z twarzy kominiarkę, gubiąc ją na zawsze wśród mchu i gnących się ku poszyciu, wiotkich liści paproci. Las skwierczał, trzaskał i szumiał, ale do moich uszu nie docierało nic, prócz ogłuszającego pisku, płynącego jakby z wnętrza głowy. Pęknięte kości wyszarpały z dna gardła kolejny wrzask, gdy spróbowałem przewrócić sponiewierane ciało na plecy.

Mój kat to dostrzegł. Dotąd stał sztywno, do pasa skryty w zaroślach, zapewniających mu dobry kamuflaż. Widząc ruch, wychynął z nich, świadom, że nadeszła pora mnie dobić. W ciemnym kombinezonie, jak zakuty w zbroję, sunął wzdłuż krzywizny zbocza, z gracją omijając wężowisko splątanych, wystających konarów. Komin przysłaniał mu dolną połowę twarzy, lecz to błękitne spojrzenie, chłodne i kłujące niczym lodowe szpile, znałem zbyt dobrze, bym zdołał pomylić je z jakimkolwiek innym.

– Vasquez... – szepnąłem chropawym głosem w niebyt, ale już nie doczekałem się odpowiedzi.

Zabójca uniósł Glocka, celownik kierując prosto na moją pierś i ułożył palec na spuście, by oddać ostateczny strzał.


________________________________________

Czytanie Zmierzchu natchnęło mnie na stworzenie prologu dla tej historii.

W sumie nie wiem po co XD

Drive Me Crazy || BlacharyWhere stories live. Discover now