Rozdział 24

15 2 0
                                    


Gdy tylko wstało słońce, zza drzwi zdało się słyszeć krzątaninę. Szuranie, stukanie i przytłumione głosy służących stanowczo zbyt brutalnie przerwały mój sen. Zwłaszcza gdy dwoje mniejszych elfów przywaliło drewnianą ławą w prost w moje drzwi.
Mój zmysł słuchu znacznie się wyostrzył odkąd przekroczyłam mur, zupełnie jak wzrok i węch. Powoli kurtyna ludzkich zmysłów opadała stawiając mnie twarzą w twarz z nowym, i jakby się zdawało, prawdziwym życiem. Zrzuciłam z siebie kołdrę i niemalże ciągnąc nogi po ziemi poczłapałam pod prysznic.
Dziś był ten dzień. Elfickie święto nadziei. Byłam go trochę ciekawa, lecz zarazem zaniepokojona. Byłam już na jednym balu, nie skończył się dobrze. Wzdrygnęłam się na samą myśl o krwawej jatce, która wywiązała się w królewskim zamczysku wampirów. Fae zdawali się mieć o niebo więcej klasy i opanowania niż rządne krwi wampiry. A mimo to dwoje z nich stało się na prawdę bliskich memu sercu. Potrząsnęłam głową wyrywając się z ponurych rozmyślań.
Miałam czas do południa, kiedy to Meira zapowiedziała przybycie służących, mających pomóc mi z przygotowaniami do balu.
Kręciłam się w kółko po pokoju. Chodziłam w tę i z powrotem. Czułam wewnętrzny niepokój, którego nie potrafiłam nawet opisać słowami. To dziwne, dławiące uczucie kiełkowało we mnie od środka, puszczając pędy coraz to wyżej i wyżej. Jeszcze chwila, a tak się zapędzę iż stracę oddech.
Okno zastukotało lekko. Przestraszona nagłym dźwiękiem drgnęłam i wyrwałam się z rozmyślań, które natychmiast rozpierzchły się w nicość. Z wyjątkiem niepokoju. Tak, niepokój pozostał ukryty gdzieś w kącie.
Pod pokrywą śniegu ukrył się niemalże cały krajobraz. Przez panującą na zewnątrz śnieżycę nie mogłam nawet dojrzeć bliskich ogrodów pałacowych, a co dopiero górskich szczytów.
Pociągnęłam nosem. Znajomy zapach ukradkiem wdarł się w zakamarki pamięci szukając szufladki ze swoją nazwą.
Bursztyn! To na pewno bursztyn i.. piżmo? W każdym razie zapachy mieszały się ze sobą przywołując na myśl tylko jedno. Święta. Z tym wyjątkiem iż te będą inne. Z jednej strony byłam ich ciekawa. Święto Nadziei.. brzmi wyniośle i tak.. Hmm.. poetycko?
Raz jeszcze spojrzałam w okno, nim całkowicie pochłonęły mnie rozmyślania na temat tajemniczego święta i majaczących gdzieś w oddali umysłu zielonych oczach pewnego księcia...

***
Biały śnieg skrzypiał i trzaskał pod butami. Okolica wyglądała na całkowicie wymarłą, zapewne z powodu nawracającej śnieżycy. Jednak, kilka kroków dalej od wiodącego szlaku, zaraz za wzgórzem ukrytym pod ogromną warstwą zdradzieckiego puchu leżało ciało. Na wpół zmarznięte, na wpół rozszarpane. Za jedno byłem wdzięczny tej okropnej pogodzie. Przy takim wietrze i mrozie nie było mowy o smrodzie rozkładu. Nawet krew rozmazana na śniegu zamarzła.
Sorin skrzywił się znacznie i tknął butem ciało. Ani drgnęło. Zmarszczył nos jeszcze bardziej.
-Zmarźnięte na kość.
Przekląłem. Zła wiadomość.
-To znaczy, że ktoś kręcił się w pobliżu na długo przed tym zanim wartownicy znaleźli ciało.
Zastanowiłem się przez moment, podczas gdy Sorin milczał wymownie.
-Zmiany wartowników są nieregularne, ale mają wystarczające odstępy czasowe by w porę wykryć zagrożenie.
Parsknąłem co spotkało się z miotającym gromy spojrzeniem fae.
-Nie rozumiem co cię w tym śmieszy. Wiedziałem, że jesteś ignorantem, ale żeby aż takim?
-Rozchmurz się, to nie ciebie przyszyto elfickim srebrem- tak, musiałem się odgryźć- Wasz system nawalił. Masz dowód, dość brzydki, ale jednak. Obok ciebie leży trup, rozszarpany i już zamarznięty. Albo sprawdź wartowników, albo rozejrzyj się, czy w pobliżu nie ma więcej trupów.
Zacisnął szczękę, milcząc. Omiótł wzrokiem zaśnieżony las i przeklnął. Podążyłem wzrokiem za nim. Na wietrze powiewała niczym flaga, jedna z peleryn elfickich wartowników. W tedy zrozumiałem.
-Kolejna aluzja. Lepiej się stąd zmywajmy.
Sorin zmarszczył brwi, lecz dalej stał sztywno niemalże wbijając w moje plecy sztylety swojego spojrzenia.
-Uciekać? A co z ciałem? Nawet nie rozpoczęliśmy oględzin, ani dochodzenia, a..
-I tak mu nie pomożesz- wciąłem się w zdanie- I tak uciekać, chyba że chcesz skończyć jak on i bogom czy duchom winni wartownicy. Trzeba ostrzec resztę, że możemy mieć niezapowiedzianych gości.
-W takim razie idź. Bez większych informacji nie mogę się stąd ruszyć. Mój Ojciec ..
-Twój ojciec z całą pewnością chce cię mieć żywego- ależ ja uwielbiam wcinać mu się w słowo- Nie wiemy co zabija, lecz nie jest to ani subtelne ani delikatne. Jakiś czart zerwał się ze smyczy, a ty się będziesz bawił w dochodzenie? Jest nas dwóch. Tylko dwóch.
Zmarszczył brwi i wyszczerzył białe zęby w cierpkim grymasie. Jednak ten błysk w oku niw wróżył nic miłego.
-Strach cię obleciał, Devore?
Zaczynał mnie męczyć. Na poważnie. Chwyciłem rękojeść miecza zanim dźwięk dotarł do moich uszu. Dziwne przerywane wycie zmieszane z nieludzkim zawodzeniem drastycznie przecięło powietrze. Nawet w takiej zamieci. Sorinowi przestało być do śmiechu, sam dobył miecza i rzucił mi szybkie porozumiewawcze spojrzenie.
Demon. U stóp zamku grasuje demon.
***
Staliśmy plecami do siebie, z uniesionymi mieczami. Nic nie widzieliśmy. Jednak za osłoną śniegu kryła się bestia. Słyszałem ją, czułem ten potworny smród porównywalny tylko do odoru gnijących ciał. Zacisnąłem mocniej dłoń na mieczu. Chłodny dreszcz przeszedł moje ciało, a przeklęta stal znów wzniosła swoją pieśń. Sorin przeklnął po swojemu, niemalże sycząc.
-Skąd ty wytrzasnąłeś to cholerstwo?
Prychnąłem, nie tracąc czujności.
-Nie słyszałeś? Oj nie mów mi teraz, że nie znasz opowieści o tym przeklętym ostrzu.
Pokusiłem się by na niego zerknąć. Wyraz zgrozy i odrazy wykrzywiały jego nienaturalnie wymuskaną buźkę. Sprawiło mi to nie małą satysfakcję. Bał się miecza bardziej niż czającego się w zamieci potwora. Widziałem to w jego oczach.
-To..-wskazał palcem na ciemną klingę miecza- powinno było sczeznąć razem z jego panem.
Błysnąłem zębami w odpowiedzi. Poruszając lekko mieczem by zaśpiewał głośniej. Nadwrażliwe uszy fae odczuwały jego pieśń śmierci o wiele mocniej. Sorin jednak tylko zacisnął szczęki.
-Takiej magii nie można pozwolić się marnować w tym starym, surowym wąwozie, czyż nie?
Chyba zbladł. Nie byłem w stanie tego stwierdzić na pewno, ale jego puls przyspieszył.
-Łaziłeś tam?- i oto jest, lodowaty i surowy ton fae- Ośmieliłeś się naruszyć święte góry?!
-Może ciszej?!- żachnąłem się- Mamy demona na karku! I nie nie łaziłem. Bynajmniej nie ja. Ten miecz jest w mojej rodzinie setki lat.
Tak na prawdę, miecz pozostawał ukryty w skarbcu przez grubo ponad tysiąc lat. Każdy kto go dzierżył kończył pozbawiony zmysłów. Wtedy uważałem, że nie każdy był na tyle silny by dźwigać pieśń śmierci, lecz dopiero po kilku sromotnych próbach walki z mieczem zrozumiałem iż nie jest on tylko pieśniarzem śmierci. On pochodził od samej śmierci. Dzierżąc miecz musiałem nauczyć się oddzielać jego rządze od swoich własnych. Wówczas miecz poddał się mojej woli. Mimo to, czasem nawet i mnie przeraża jego moc.
Sorin uśmiechnął się przebiegle.
-Może będę miał szczęście i w końcu ten miecz i ciebie wykończy.
Zachichotałem.
-W twoich snach Sorinie, w twoich snach.
Kątem oka zarejestrowałem ruch. Byłem tylko o jedną setną sekundy szybszy od tego bufona, gdy zza śnieżnej kurtyny wyłonił się potwór.
Bydlak miał co najmniej trzy metry wysokości, rozorany tors i dziwnie powykręcane kończymy. Jednak to jego facjata wprawiała w większe obrzydzenie. W miejscu jego głowy na rozkładających się ścięgnach lewitowała czaszka, ale nie ludzka. Jej olbrzymie rogi wiły się ku ziemi ogromnymi splotami. Z rozwalonych bebechów na wierzch wyglądały gnijące organy i stare omszałe kości.
-Nie patrz w jego oczy!- głos Sorina stał się ledwo słyszalny.
Powstrzymałem odruch wymiotny i zacisnąłem obie dłonie na rękojeści miecza. Bestia ruszyła rycząc w niebogłosy.
Pognałem w jej kierunku. Wszystko dokładnie wykalkulowałem. Gdy znalazł się w odległości metra skoczyłem nim zdołał wyciągnąć do mnie długie, paskudne łapska. Odbiłem się od jego głowy i robiąc przewrót zamachnąłem się. Poczułem gdy miecz natrafił na kość i prześlizgnął się po niej ze zgrzytem. Lądując miękko tuż za potworem widziałem jak
Głowa bestii pada tuż u stóp Sorina, który wyglądał jakby zaraz miał zwymiotować. Zzieleniał na poważnie i tylko szok w jakim sterczał sztywno utrzymywał go w pionie. Otóż widzicie, nie każdy miecz może zabić demona. Skąd to wiem? Boleśnie się o tym przekonałem.
***
Wróciliśmy do zamku najszybciej jak się dało. Chciałem pozbyć się z siebie wstrętnego, demonicznego odoru. Miecz także wymagał czyszczenia. Co prawda krew demona nie była w stanie go uszkodzić, jednak ten swont był nie do zniesienia.
Gdy jednak przekroczyliśmy bramę zamku coś do mnie dotarło. Bal. Cholerny bal.
Przekląłem pod nosem i nie patrząc na jego królewską przemądrzałość pognałem do swojej komnaty.
Przeskakiwałem po kilka schodków na raz, starając się odpędzić myśli o demonie w jak najdalszy zakątek umyślu. Później. Zajmę się tym później. Wystarczy przeżyć dzisiejszy bal, to co nastąpi jutro będzie przełomem. Zgodnie z obietnicą stary mag po świecie Nadziei zobowiązał się do pomocy w zdjęciu magicznych bransolet z rąk Deii. Nie wiedziałem dlaczego to imię wciąż wydawało się obce. Gdy przywoływałem z pamięci jej obraz na usta cisnęło się inne, jednak ilekroć próbowałem je przypomnieć, bądź wypowiedzieć w głowie ziała pustka godna Wielkiego Krateru. Zupełnie jakbym je znał i z jakiegoś powodu nie pamiętał. Może nie mogłem pamiętać ..
Czasami gdy patrzę na nią kątem oka jej obraz się rozpływa. Im dłużej przebywam z nią tym częściej przyłapuję chroniące ją zaklęcie. To zapewne jest tą osłoną, która zaczyna opadać wraz z czasem spędzonym tutaj.
Jednakże jedna wizja prześladowała mnie najbardziej. A konkretniej oczy, które widziałem we śnie kilka nocy temu. Nie byłoby w nich nic szczególnego gdyby nie ich wyraz, zupełnie zimny, bez krzty życia i obręcz .. Tak, obręcz przerażała mnie najbardziej, gdyż nie ma takich oczu. Są nienaturalne nawet jak na nasz świat.
Zielonoszare, piękne i pełne głębi z fioletowym przebłyskiem okalane czarnym pierścieniem, który zdawał się wysysać życie ze wszystkiego na co spojrzały. Mógłbym przysiąc, że już gdzieś je widziałem, jednak w żadnej z ksiąg biblioteki nie znalazłem absolutnie nic podobnego.
Chwyciłem za kielich wysadzany diamentami, wypełniony niemalże po brzegi świeżą krwią. W dodatku ludzką. Upiłem solidny łyk, bolesny supeł w żołądku niemal od razu odpuścił. Pragnienie bywa bezdusznym sadystą. Odstawiłem kielich z powrotem na stolik i zająłem się rozpoznaniem koszuli. Po ranach zostały tylko cienkie blizny o idealnie równych kształtach. Dlatego nie musiałem więcej pożywiać się na Deii. Znów to imię. Zaczynało mnie drażnić. Zupełnie jak nie psujący kawałek układanki.
Na powrót chwyciłem kielich i duszkiem pozbawiłem go zawartości. Gdy puste naczynie z brzękiem opadło na stół spojrzałem w lustro. Usta i kąciki miałem umazane we krwi, a wysunięte kły boleśnie napierały na dolną wargę. Odetchnąłem. Odzyskanie sił zwróciło mi brakującą cząstkę siebie, która gdzieś po drodze potoczyła się na dno.
Do balu zostało parę godzin. Rzuciłem szybkie spojrzenie na miecz i po raz ostatni spojrzałem w lustro.
Jeśli wszystko się uda, dziś prawda wyjdzie na jaw.
***

Upadłe królestwo Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz