Rozdział 25

5K 223 40
                                    

Jego ubranie, ręce i połowa twarzy skąpane były w lepkiej, burgundowej krwi. Ciecz skapywała z jego palców, zostawiając na beżowym dywanie rażące w oczy ślady. Gdy dostrzegłam, że te same ręce sięgają w moją stronę, zacisnęłam zęby oraz powieki, a potem odwróciłam twarz i zasłoniłam ją dłońmi, modląc się w duchu, aby Tomas MacCann przestał istnieć.

Moja prośba nie została jednak wysłuchana, a dotyk mężczyzny poraził mnie niczym piorun. Był... inny. Brutalny, agresywny, bezlitosny. Zacisnął ręce na moich ramionach niczym imadło, a potem postawił mnie na nogi. Stęknęłam, gdy objął mnie w pasie i przerzucił sobie przez ramię, jakbym była nic nie ważącym workiem ziemniaków. Jego ramię wbijało się w mój brzuch, utrudniając mi oddychanie. Gdy zaczął iść, sapnęłam.

-Nie mogę...

Wystarczyło jednak jedno warknięcie, abym urwała wpół zdania.

Gdy wyszliśmy na pokład, doznałam szoku. Ciała. Kilka ciał. Zakrwawione i powykręcane. Pozbawione twarzy i kończyn. Martwe.

-Nie - westchnęłam. -Nie, nie, nie. Nie! - wrzasnęłam, skanując wzrokiem skutki rzezi, która miała miejsce zaledwie kilka minut temu. -O Boże. O mój Boże!

Trwoga ścisnęła moje gardło, niczym pięść.

Zaczęłam krzyczeć. Krzyczałam, dopóki ciężka dłoń nie zakryła mi ust. Gdy poczułam metaliczny smak krwi na języku, wszystko podniosło mi się do gardła. Tomas MacCann rzucił mnie na kolana, jakby przeczuwał, co się zaraz stanie.

Zwymiotowałam.

Niecały metr od ciała Connora. Kula rozerwała jego szyję, niemal odcinając głowę od reszty ciała. Jego oczy... te same, które jeszcze chwilę temu zapewniały mnie, że niedługo będę w domu, teraz były martwe i wpatrywały się w nicość. Kilka metrów dalej leżały ciała jego synów. Drew nie miał nogi, a w jego piersi widniała dziura wielkości mojej pięści. Jego brata pozbawiono obu rąk, a śmiercionośny strzał oddano w głowę. Ocalała tylko połowa jego twarzy.

Zwymiotowałam ponownie.

Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzałam w myślach jak mantrę. Jakby to miało cokolwiek naprawić. Nie. Tego, co się tu wydarzyło, nie da się cofnąć. Nie miałam nawet kogo błagać o wybaczenie. Wszyscy nie żyli. Przeze mnie. Chcieli mnie uratować, a ja zabiłam ich wszystkich.

Zabiłam ich rękoma Tomasa MacCanna.

Mężczyzna chwycił mnie za kark, jakbym była psem. Drugą ręką złapał moje ramię, a potem poderwał mnie z ziemi. Pchnął w stronę barierki i szarpnął, gdy do niej dotarłam. Moje nogi plątały się ze sobą, a każdy stawiany krok był chwiejny i groził upadkiem. Zacisnęłam dłonie na metalowej rurce. Spojrzałam w dół. Po drugiej stronie na czarnych falach kołysała się biała motorówka.

Obecny na niej młody mężczyzna wyciągnął ku mnie ręce. Jego twarz o łagodnych rysach była zacięta, a oczy zmrużone i wściekłe, choć zarazem zaniepokojone i obojętne. Zacisnęłam palce mocniej na gładkiej w dotyku barierce, ale gdy dłonie Tomasa owinęły się wokół moich nadgarstków, puściłam.

Otoczył ręką moje plecy, a drugą włożył pod kolana. Uniósł mnie w górę i przełożył przez krawędź. Tam odebrał mnie blondyn, a potem usadził na twardej ławce. Nie odezwał się słowem. Nawet na mnie nie spojrzał. Po prostu odwrócił się na pięcie, przejął ster i ruszył z pełną mocą.

Zerknęłam za siebie. Po raz ostatni spojrzałam na jacht, który miał być moją przepustką do wolności, a stał się grobowcem dla ludzi, którzy starali się mi pomóc. Na pokładzie dostrzegłam postawną sylwetkę Tomasa MacCanna. Widziałam, jak wyciąga broń i zaczyna krążyć. Chodził długo, aż w końcu zatrzymał się, wyprostował rękę i oddał strzał, który sprawił, że podskoczyłam. Potem zniknął pod pokładem. A może to my znaleźliśmy się zbyt daleko, abym wciąż mogła go widzieć. Niedługo powinniśmy dotrzeć do brzegu.

Gdy mnie zniewolisz - ZAKOŃCZONEDonde viven las historias. Descúbrelo ahora