Rozdział 10 - Sny o przyszłości

49 8 0
                                    

Courtney była w pięknie urządzonej sypialni. Zarówno podłogi, jak i ściany wykonane zostały z marmuru, przykrytego wyszywanymi złotą nicią dywanami i gobelinami. Meble były okazałe, kunsztownie zdobione. Nie mogły być dziełem zwykłego człowieka, tak samo jak rozsypana na toaletce biżuteria. Dziewczyna podeszła do mebla i zaczęła się przyglądać temu, co leżało na blacie. Kosmetyki, błyskotki, kałamarz z listem i... pióro?

Pióro było niezwykle barwne, dziewczyna wiedziała, że widziała je u kogoś, ale choćby jej życie od tego zależało, nie była w stanie sobie przypomnieć. Uniosła wzrok na lustro i zamarła.

Zza jej pleców bacznie obserwowały ją ciemne oczy najpiękniejszej kobiety, jaką Courtney widziała. Miała brązowe włosy, upięte w staranny kok, podkreślone kredką oczy, oliwkowe policzki muśnięte różem. Kobieta przyodziana była w kunsztowną suknię, podobną do tej, którą nosiła Bia.

W pewnym momencie, postać rozbłysła złotym światłem. Jej rysy wyostrzyły się, nos zadarł się nieznacznie. Stała swobodniej, a jej aura wprawiła młodą Jackson w strach. Później spojrzała w ciemnobłękitne oczy nieznajome, identyczne z tymi jej. Kobieta uśmiechnęła się, a później Court coś szarpęło z żołądek i znalazła się w salonie urządzonym w stylu kolonialnym. Obcy kobieta i mężczyzna krzyczeli na siebie, aż drzwi wejściowe po prostu stanęły otworem. Weszła przez nie kobieta z poprzedniego snu, ale tym razem uśmiechała się drapieżnie, a zamiast w sukienkę, ubrała najzwyklejsze jeansy i ciemnoczerwony płaszcz.

- Wasze dziecko.

Jej angielski miał wyraźnie wyczuwalny, włoski akcent z domieszką czegoś, czego Courtney nie mogła zidentyfikować.

Mężczyzna zasłonił kobietę własnym ciałem i patrzył wyzywająco na dziewczynę. Wydawała się śmiesznie niewielka, w porównaniu z wyglądającym jak góra mężczyzną.

- Odejdź. Ne bougez pas.

Francuz - uznała Jackson.

Na nieznajomej Włoszce nie robił jednak wrażenia. Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk, zwalniając przyciskiem ostrze. Courtney rozpoznała w nim swój scyzoryk, scyzoryk Gwen.

Nie zauważyła, kiedy nieznajoma zaatakowała przeciwnika. W jednej chwili doskoczyła do mężczyzny, przystawiając błyszczące złowrogo w świetle słońca ostrze do jego gardła.

- Posłuchaj, de Luynes - syknęła. - Chcę jedynie twojego dziecka, zanim sprowadzisz na nie nieszczęście. Grzecznie je zawołaj, a ja zapomnę o oporze i nie poderżnę ci gardła.

Żyła na czole Francuza pulsowała; na zmianę zaciskał i rozluźniał pięści. Niemal widziała w jego oczach jak myślał, analizował, aż w końcu podjął decyzję.

- Triss! Viens ici bébé!

Courtney poczuła do niego odrazę. Wystarczyła jedna groźba i miał zamiar oddać dziecko.

Z przejścia do innego pomieszczenia wyłoniła się dziewczyna o długich, blond włosach i jasnoniebieskich, ostrożnych oczach. Wyglądała niemalże tak, jakby zupełnie nie obchodziła ją sytuacja ojca, spoglądała za to niespokojnie na kobietę przed nim.

- Uczyłeś ją greki? - spytała kobieta w płaszczu.

W tej chwili Courtney sobie przypomniała, jaki jeszcze akcent wyczuwała w jej wymowie. Grecki.

- Nie.

Uśmiech zszedł z twarzy nieznajomej.

- Nie? Nie nauczyłeś ją jej języka? Naszego języka? - skrzywiła się. - Głupi śmiertelnik z ciebie, de Luynes.

Courtney JacksonWhere stories live. Discover now