I don't wanna close my eyes

147 9 5
                                    


-Dobra, panowie czas się zbierać.

Nastała cisza, a po chwili wszyscy zaczęli pakować swoje rzeczy, zwijać kable i zabezpieczać instrumenty. Ona nie ruszyła się, nadal siedziała na jakimś pudle i patrzyła się w podłogę. Gdy wszyscy się już spakowali mulat stanął nad nią i ponownie objął jej ramię. Był delikatny, jednak w jego dotyku czuć było nutę stanowczości. Musiała z nim pójść, wiedzieli o tym oboje, ale ona poszłaby i na koniec świata( o ile on w ogóle istnieje).

Grupą ruszyli w nieznanym kierunku, szli w ciszy przy akompaniamencie odgłosów miasta żyjącego nocą, miasta aniołów, miasta upadłych aniołów. Drogę oświetlały im uliczne latarnie, świecące szyldy, neony i blask księżyca. Nie wiedziała jak długo, ani gdzie szli, była jak niewidoma prowadzona przez psa przewodnika. Gdy zatrzymali się podniosła wzrok i ujrzała budynek w kiepskim stanie z zaniedbanym ogrodem i graffiti na elewacji. Na schodach prowadzących do drzwi wejściowych walały się butelki i pety. Nie przeraził jej ten widok, była jak zwykle bez emocji.

-No, to jesteśmy.- odezwał się niższy blondyn.

-Nie boisz się?- zagaił drugi.

Ona nie odpowiedziała, ale w życiu bała się tylko jednego- życia.

-Kurwa Slash, czy ty przyprowadziłeś nam tu jakąś niemowę?

Rudzielec zaczął chodzić w kółko i wymownie patrzeć na posiadacza bujnej czupryny. A po jej głowie krążyło tylko jedno. SLASH? Kim on jest? Kim oni byli? I kim jest ona?

Chwilę ta dwójka wymieniała groźne spojrzenia, ale po chwili połączyła ich jakaś nić porozumienia i ruszyli w stronę wejścia. U progu zatrzymali się i rozejrzeli, jednak zaraz weszli do środka. W werandzie znajdowała się zniszczona etażerka, na której leżały jakieś klucze, zapalniczka, paczka fajek i kilka listów. Obok znajdował się stary wieszak, na którym wszyscy zostawili swoje kurtki.

Siedziała na kanapie między mulatem, a drugim gitarzystą. Po chwili niższy blondyn wyłonił się z kuchni z butelką Jacka Danielsa i szklankami. Rozmawiali o czymś, ale ona nie skupiała na tym swojej uwagi. Oprzytomniała nieco, gdy bursztynowy płyn zapiekł ją w gardło. Nawet nie wiedziała jak szklanka znalazła się w jej dłoni. Po chwili nieprzyjemne uczucie ustąpiło miejsca rozluźnieniu. Nie przepadała za smakiem mocnego alkoholu, ale w tym pomieszczeniu chyba nikt nie pił go dla smaku. Dopiero teraz dostrzegła, że oni też nie są idealni i chyba to było piękne.

-Jak masz na imię?- po raz drugi usłyszała głos mulata.

Chwilę przetrawiała jego słowa, a on zastanawiał się, czy aby nie przyprowadził do domu głuchoniemej. Wtedy na ulicy tak cicho zapytała dlaczego za nią szedł, że teraz sam nie był pewien, czy powiedziała to naprawdę.

-Eveneth.

-Eveneth? Eveneth. Powtórzył na głos.

Więc tajemnicza dziewczyna, która w tak magiczny sposób go przyciągała miała na imię Eveneth. Evie, nie był pewien, czy może tak do niej mówić, ale podobało mu się. To w zasadzie była jedyna rzecz, którą o niej wiedział, ale podobało mu się. Ma na imię Eveneth i ma piękny delikatny głos.

Chyba świadomość, że dziewczyna potrafi mówić nieco rozbudziła pozostałych.

-Podobało ci się jak graliśmy?- zapytał perkusista dolewając sobie trunku do szklanki.

Ona tylko pokiwała głową. Nie było ją stać na nic więcej. Cokolwiek by powiedziała byłoby to za mało.

Pierwszy zniknął gdzieś wokalista o porcelanowej cerze. Z tego co zdołała już się o nim dowiedzieć z opowieści reszty chłopaków to zawsze gdzieś znikał. Ponoć jest jak kot i chodzi własnymi ścieżkami, ale zawsze wraca. Było już grubo po północy, gdy została sama ze Slashem (nie znała nawet jego prawdziwego imienia). On palił już któregoś z kolei papierosa, a ona zatapiała swoje spojrzenie i duszę w szklance alkoholu. Była między nimi cisza, ale nie było w niej nic niezręcznego, ani dziwnego. Po prostu nie potrzebowali słów. To było jak lśnienie.

-Powinnaś iść już spać. Powiedział to do siebie, jakby sam chciał się do tego przekonać.

Ona nadal siedziała nie wzruszona, więc wstał z kanapy. Wtedy podniosła na niego nieco zamglone spojrzenie. Była nieobecna. Zastanawiał się, gdzie mogła być teraz. Wiedział jedno. Nie było jej tutaj, nie było jej z nim. Wyciągnął do niej dłoń. W tym nikłym geście starał się przekazać dziewczynie swoje dobre intencje. Nie chciał jej skrzywdzić. Świat ją krzywdził, więc on chciał zastąpić jej świat. A przynajmniej tak mu się teraz wydawało, był już pijany...

Niepewnie chwyciła ciepłą dłoń swojego towarzysza. Chwilę stali w tej pozycji, aż w końcu pokierowali się na górę. Wcześniej nie zwróciła uwagi na schody, ale teraz czuła, że doskonale wie gdzie iść. Tak jakby była już tu kiedyś. Może była tu w snach.

Znaleźli się w niewielkim pokoju. Była tu kanapa, ale mniejsza od tej, na której siedzieli przed chwilą, drewniane łóżko, komoda i stojąca lampa. Na ścianach wisiały plakaty KISS, Stonsów i The doors, a w kącie stała gitara akustyczna.

-Połóż się.- powiedział wskazując łóżko

Zawahała się. Czy on na pewno był taki jak jej się wydawało? A jak jej się wydawało? Nie miała pojęcia kim jest. Czy był Prometeuszem? A może Frankensteinem? Nie, on nie był ani biały, ani czarny. Tego mogła być pewna. Jej zamyślenie musiało chwilę trwać, bo chłopak podszedł do niej i nieśmiało zdjął jej ramoneskę. Kurtka spadła na podłogę, a ją uderzył zapach alkoholu. Wypił więcej niż ona, ale zdawał się lepiej to znosić. Przeszedł ją dreszcz. Ale nic więcej się nie stało. Gdy otworzyła oczy( nie wiedziała nawet kiedy je zamknęła) on siedział na kanapie z gitarą w ręku. Przyglądał się jej. Czy w jego oczach dojrzała strach? Czy on mógł się bać? Jeśli tak, to czego?

To nie było już istotne, bo do jej uszu dobiegły pierwsze dźwięki spokojnej melodii. Przysiadła na brzegu łóżka i słuchała. Wpatrywała się w jego skupioną twarz i ledwo widoczny zza kotary loków uśmiech. Nie była pewna , czy to jest uśmiech, ale chyba chciała żeby był. Melodia ucichła, gdy za oknem robiło się już szaro, a dzień toczył odwieczną walkę z nocą. Jasność dnia wygra, ale ostatecznie i tak będzie musiała na nowo ustąpić miejsca ciemności. Nie było tu miejsca na zwycięstwo.

On leżał na plecach na kanapie i wpatrywał się w sufit. Ona zwinęła się w kłębek na skrzypiącym łóżku. Co chwilę ukradkowo na siebie spoglądali. Bo ona wiedziała, że dopóki on nie zaśnie ona też nie zmruży oka. On też był pewien, że nie zazna snu, aż nie będzie pewien, że ona spokojnie zasnęła.        

Zrodzeni w listopadowym deszczuWhere stories live. Discover now