November rain

285 14 4
                                    

Wszyscy niczym kwiaty w deszczu rodzimy się i umieramy.

W mokrych ulicach Los Angeles odbijały się neony budzącego się do życia miasta. W zakamarkach spowitych mgłą nie było żywej duszy . I oto ona jedna z nielicznych martwych dusz tego miasta. Przechadzała się mrocznymi alejkami z paczką Malboro w dłoni. W przydługim płaszczu snuła się po mieście niczym duch bez życia, bez celu...

Skręciła w kolejną nie znaną jej uliczkę i dotarła na zaplecza starej fabryki pełnego magazynów i wynajmowanych przez mieszkańców garaży z blachy falistej. Jedne z nich były miejscami nocowań bezdomnych inne składowiskami śmieci średnio zamożnych mieszkańców LA, a jeszcze inne były oblegane przez młodzież. Gdzieniegdzie było słychać stłumione rozmowy i krzyki, szczęk metalowych elementów i dźwięki elektrycznych gitar. Bo to przecież tutaj ćwiczyły wszystkie kapele nastolatków z wielkimi marzeniami. Każdy chciał tu być drugim Davidem Bowiem, albo Jimim Hendrixem. Szła przed siebie, bez wyznaczonego celu raz za razem spoglądając na brudną rzeczywistość. A może to ona sama była brudna?

Oparła się właśnie o zimną ścianę jednego z baraków, gdy z sąsiedniego garażu rozległy się delikatne dźwięki gitary, następnie dołączyła do niej perkusja i bas, a po chwili do jej uszu dobiegł również wokal. Ktoś grał piosenki Stonsów, ale zdawało jej się jakby słyszała je po raz pierwszy. Znów czuła się jak wtedy, gdy słuchała ich pierwszy raz zamknięta sama w pokoju. Nogi poniosły ją ku dźwiękom, to było nie uchronne, jak wniebowstąpienie. Oparła się o drzwi budynku, z którego sączyła się muzyka. Zatopiła się w niej, a wszystko wokół zniknęło. Po chwili odważyła się zajrzeć do środka przez uchylone drzwi. Ujrzała pięciu chłopaków, byli zapewne mniej więcej w jej wieku. Mieli krótko mówiąc ciężkie warunki, ale brzmieli jak gdyby narodzili się dla sceny, dla muzyki, dla rocka. Każdy zdawał się wkładać w muzykę to co miał. Rudowłosy wokalista o bladej cerze oddawał bogini muzyce całą swoją złość, wysoki basista składał w hołdzie pasję, uśmiechnięty perkusista wkładał serce, chłopak z papierosem w ustach, który grał na gitarze oddawał cały swój podziw i skromność, a mulat z burzą loków i gibsonem w ręce wydawał się oddawać wszystko co miał. On dawał samego siebie, bo chyba tylko to mu pozostało.

Dźwięki płynęły dalej, ona stała i odnajdywała w tym pełnię swojego istnienia. Ta chwila mogła trwać wiecznie, było dobrze, po prostu dobrze. Dźwięki zlewały się z rytmem jej serca, a tempo muzyki odpowiadało tempie jej oddechu. Czy w tej chwili oni byli muzyką?

-Ej, co ty tu robisz? Spieprzaj stąd!

Napotkała spojrzenie rudzielca. Był zły. Chyba na nią. Czy czar właśnie prysł?

-Głucha jesteś?

Wzrok wszystkich powędrował w jej stronę, muzyka ucichła, a chłodny powiem omiótł jej ramiona powodując nieprzyjemny dreszcz. Rzeczywistość wróciła. Każdy przestał grać i mierzył ją ciekawskim spojrzeniem. Po chwili speszona odwróciła się i szybkim krokiem poszła w drugą stronę przeklinając swoją głupotę. Gdy była już wystarczająco daleko od tamtego garażu wyjęła z paczki kolejnego papierosa i odpaliła go, musiała ochłonąć.

-Hej, zaczekaj!

Usłyszała za sobą głos i przeklęła w myślach, nie chciała mieć problemów. Odwróciła się niepewnie i napotkała parę lustrujących ją brązowych tęczówek.

-Czemu za mną szedłeś?

Nie odpowiedział. Tylko podszedł bliżej i uważnie się jej przyglądał. Ona nie odeszła, sama nie wiedziała dlaczego( albo nie chciała wiedzieć). Był na tyle blisko, że mogła poczuć jego zapach. Pachniał jak papierosy, letni deszcz, bezsenne noce, wszystkie ciche melodie i niewypowiedziane słowa. Jak rozgrzane przez słońce drewno, jak lato w Kalifornii, jak zielona herbata. Pachniał jak młody duch, pachniał jak anarchia.

Przed nim stała właśnie wątła dziewczyna o niezwykle białej cerze i jasnych falowanych włosach. Wydawała się być bezbronna i trochę wystraszona, ale patrzyła na niego pewnie i nie ruszała się , a on mógł bezkarnie się jej przyglądać. Miała na sobie czarne skórkowe spodnie i ciemny długi płaszcz. Tylko jej jasna twarz odznaczała się od reszty okrytego czernią ciała. Zagadkowa dziewczyna, która zjawiła się znikąd. Była mokra od deszczu, który dopiero co przestał padać, a między zgrabnymi palcami trzymała odpalonego papierosa. Była inna, wiedział to od razu.

Nie zamierzał wypowiadać żadnych słów, one mogły zniszczyć wszystko tak jak często zwykły to robić. Słowa są zbyt płytkie, aby opisać niektóre sytuacje, czy emocje. Po prostu delikatnie objął ją ramieniem, bał się że ucieknie lub rozpadnie się pod wpływem jego dotyku, ale nic takiego się nie stało. I wrócili do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Chociaż chwila, gdy stali naprzeciwko siebie zdawała się trwać całą wieczność to we wnętrzu garażu nic się nie zmieniło. Każdy stał na swoich miejscach, nikt nic nie powiedział, po prostu zaczęli znowu grać. A to było warte wszystkiego.

Zrodzeni w listopadowym deszczuWhere stories live. Discover now