Prolog

1.5K 153 65
                                    

Śliska pustka i czarna nicość pod stopami. Przepaść.

W dół.

W dół.

Poprzez niemy wrzask i rozrywającą wnętrzności nieważkość. Aż do nieświadomości. Aż do bólu. Dudnienia w uszach i milknącego echa w dolinach.

Cisza. Nade mną wirujące rozgwieżdżone niebo.

Dopiero kiedy śmierć chuchnęła mi prosto w twarz mroźnym, metalicznym swądem nieprzebranej ciemni pojąłem, jak bardzo pragnąłem żyć. Dopiero, gdy zacisnęła lodowate szpony wokół mojej szyi, przyparła kolanami, wyciskając oddech z płuc dotarło do mnie, że wcale nie witam tej zakapturzonej kreatury z radością czy chociażby ulgą. Ta czarna suka przy duszeniu chyba zmiażdżyła mi żebra. Owinęła jakimś sznurem i ścisnęła gwałtownie, wżynając się i gruchocząc kości. Lewe ramię leżało bezwładnie, chyba wybite... Odkaszlnąłem krwią... Kurwa... Chyba się w końcu doigrałem. Ale nie będę przecież zdychał jak pies...

Gdzie moja Beretta...

Niech to szlag... Nie byłem jeszcze gotów, by odejść. Chociaż chciałem uciec, nie potrafiłem zostawić za sobą tego rozpieprzonego na pół globu bałaganu. Tych niezagojonych, ropiejących ran, tych niewycofanych słów, tajemnic zakopanych pod zatęchłą warstwą niechlubnej przeszłości. Nie mogłem zostawić niepomszczonych martwych przyjaciół, wciąż dychających wrogów. Nie mogłem zostawić jej...

Zawiodłem ich wszystkich. Myślałem, że od lat jestem pogodzony z rychłym nadejściem śmierci. Okazuje się, że w tej ostatniej chwili, łapiąc ostatnie nierówne oddechy jestem gotów bezgłośnie wrzeszczeć do Boga, by mnie ocalił. By dał jeszcze jedną szansę na odkupienie win. Bo On przecież moje odkupił, nieprawdaż?

Pod powiekami sklejonymi krwią i mrozem wyłonił się psychodeliczny obraz rodem z wyobraźni Beksińskiego. Cholerny Ludwik. Po co mnie ciągał na te popieprzone wystawy z równie popieprzonymi obrazami popieprzonych artystów z popieprzoną wyobraźnią... Widać, jak się ukulturalniłem...

Drzewo. A więc Babka miała rację... Ono istnieje...

Miałem je przed oczami, na wyciągnięcie ręki, więc mogłem się przyjrzeć. Rzeczywiście uschło. Miejscami zgniło. Zmurszało bezpowrotnie. I tylko wiatr rozwiewał na wszystkie strony świata obumarłe szczątki...

...byłem jednym z nich.

Zmiecionym okruchem ze spróchniałego drzewa, wdeptanym w ziemię paprochem.
Śmieciem historii. Strzępem wspomnienia. Tysiącami nic nie znaczących słów na kartkach papieru ziejących pustką. Po co to wszystko...

Gdzie moja Beretta...

Jest... Jest przy mnie.
Tylko ona i ja.

I śmierć.

A może jednak jest coś jeszcze.

W wirującym wokoło śniegu dostrzegłem zieloną poświatę. Może jeszcze nie wszystko stracone.

Mentor² - Depozyt prawdy [Zakończone ✓]Where stories live. Discover now