04. Nazywanie tego czymkolwiek, tylko nie miłością

959 105 146
                                    

[Christina Perri - Distance]
[Brooksville, Maine, 2004]

Rodzice mają tendencję wierzyć w to, że wiedzą najlepiej czego potrzebuje ich pociecha. Nie miałem pojęcia, że tak jest, póki sam nie zostałem ojcem, aczkolwiek w wieku trzynastu lat, ufałem, iż posiadam wiedzę dostatecznie dużą, aby nie potrzebować zatroskanych spojrzeń Liz, dobrych rad i ciepłego mleka. Mam teorię, że nienawidzę mleka właśnie dlatego, że mama kazała mi pić je codziennie przed spaniem, póki nie wyprowadziłem się z domu, czyli dosłownie do dziewiętnastki.

To zabawne, bo przenosząc swoje graty do akademika, czułem się trochę tak, jakby wszelka wiedza wyparowała z mojej głowy, a pojęcie o życiu zmniejszyło się jeszcze bardziej – niby proporcjonalnie do tego, że czułem dyskomfort między pośladkami, spowodowany moim debiutem seksualnym.

Bardzo kocham moją mamę i raczej nie miałem aż tak wielkiego problemu, by zdradzać jej szczegóły swojego życia, ale kto chciałby siedzieć obok matki w Volvo, dalej śmierdząc uniesieniem erotycznym, bez porządnego prysznica oraz z parującym kacem? No właśnie. Jednak to historia na inny moment, tam już miałem jakiekolwiek, realne wyobrażenie o życiu, chociaż ono również prędko spotkało się z paskudną rzeczywistością.

Nie tak wyobrażałem sobie wyjazd na studia. Kiedy miałem trzynaście lat i zdecydowałem, że będę uczył się matematyki na potęgę, ponieważ nie wymaga ona najmniejszego wglądu w samego siebie, wierzyłem, że zostanę kimś wielkim. Taki był mój plan – nauczyć się budować roboty, albo telefony-hologramy, a potem... Hm. Mike powiedziałby „terroryzować rząd, aby oddał nam władzę nad światem i wszystkie swoje pieniądze", ja powiedziałem: „aby rozwijać technologię i wykorzystywać ją do ułatwiania sobie życia!"

Właśnie dlatego zapisałem się na korepetycje z matematyki, które odbywały się w Brooksville, ponieważ nikt prócz mojej matki – nauczycielki przedmiotu będącego królową nauk, w Castine takich lekcji nie udzielał. Nie chciałem, aby uczyła mnie Liz, bo jeszcze by wyszło, że jestem totalnym debilem! Albo raczej mogłaby kontrolować, jak pilnie wkuwam i ile czasu mam w ciągu dnia, bo może warto zadać mi więcej!

Dlatego znalazłem sobie tego kolesia, który nazywał się Patrick, studiował jakieś kosmonautyki i zapuszczał długiego, sumiastego wąsa. Z każdym razem, gdy przełykając ciężko ślinę pukałem do drzwi jego zatęchłego mieszkanka, w powietrzu unosił się dym papierosowy, a okoliczny menel podchodził, aby zapytać kim jestem i skąd jestem, mówiąc coś o jakimś artefakcie.

Nic innego nie stało się zatem tamtego wieczoru...

Zapukałem. Rozległo się echo, toteż mocniej przycisnąłem teczkę z wydrukowanymi w papierniczym zadaniami do piersi, a żul podszedł, burcząc pod nosem coś o tym, że nie ma już żadnych szlugów.

- Daj mi fajkę, gówniarzu – wychrypiał, na co bardziej zacisnąłem dłoń na kartoniku. – Tej, głuchy jesteś?

- Nie mam papierosów, proszę pana. – Wiek trzynastu lat nie był moim najlepszym okresem. Przechodziłem przez piekło mutacji, moje policzki też mutowały pod trądzikiem, poza tym nie mogłem pozbyć się uczucia, że moje włosy są nieustannie przetłuszczone, skutkiem czego mniej się kręcą.

- A powinieneś mieć.

Przełknąłem ciężko ślinę, pukając do drzwi ponownie. Usłyszałem za nimi głośne westchnienie, połączone z przeciągłym, kobiecym jękiem, dlatego zmarszczyłem brwi i przekrzywiłem głowę.

- Nieźle. – Menel pokiwał swoją. – Pat ciągle przyprowadza tu nowe koleżanki.

- Mhm. – Chciałem zbyć go cichym mruknięciem, bo rotujący w powietrzu zapach spoconego, nawalonego człowieka, przyprawiał mnie o odruch wymiotny.

all too well {muke} ✓Where stories live. Discover now