Korona Kruka

By MadlainSon

40.5K 3.4K 1.5K

Skradziono insygnia! Ktoś targnął się na ład i porządek Trzech Królestw! Jednak gdy rozpoczęła się gra, na pl... More

Przedmowa
Północ, Południe i Zachód
Rozdział Pierwszy cz. 1
Rozdział Pierwszy cz. 2
Rozdział Drugi cz. 1
Rozdział Drugi cz. 2
Rozdział Trzeci cz. 1
Rozdział Trzeci cz. 2
Rozdział Czwarty cz. 1
Rozdział Czwarty cz. 2
Rozdział Piąty cz. 2
Rozdział Szósty cz. 1
Rozdział Szósty cz. 2
Rozdział Siódmy cz. 1
Rozdział Siódmy cz. 2
Rozdział Ósmy cz. 1
Rozdział Ósmy cz. 2
Rozdział Dziewiąty cz. 1
Rozdział Dziewiąty cz. 2
Rozdział Dziesiąty
Rozdział Jedenasty cz. 1
Rozdział Jedenasty cz. 2
Rozdział Dwunasty cz. 1
Rozdział Dwunasty cz. 2
Rozdział Trzynasty cz. 1
Rozdział Trzynasty cz. 2
Rozdział Czternasty cz. 1
Rozdział Czternasty cz. 2
Rozdział Piętnasty cz. 1
Rozdział Piętnasty cz. 2
Rozdział Szesnasty cz. 1
Rozdział Szesnasty cz. 2
Olaboga, ogłoszenie od Autora?
Rozdział Siedemnasty cz. 1
Rozdział Siedemnasty cz. 2

Rozdział Piąty cz. 1

944 113 22
By MadlainSon

Świeca z cichym sykiem zgasła, gdy zbyt długi i ciężki knot osunął się w świeży wosk. Krótka strużka dymu podniosła się w górę i po chwili uleciała. Wielki Mistrz nie zwrócił na to uwagi. Bacznie przyglądał się arkuszowi rozłożonemu na nierównym stole. Musiał już mocno wytężać wzrok, a oczy słabły mu praktycznie z dnia na dzień. Jednak nie przyznałby się do tego nikomu. Powtarzał sobie nieustannie, że póki miecz może trzymać w żelaznym uścisku i jest w stanie sztych odróżnić od głowni, póty Mistrzem ostanie. Był dumnym mężczyzną i nie chciał przyjąć do wiadomości, że wzrok pogarsza mu siedzenie przy świecach o chybotliwym płomieniu, które rzucały tańczące cienie na wszystkie dokumenty, które zwykł przeglądać późną nocą.

Drapał się końcem wystrzępionego pióra po nosie i tarł stopą o drewnianą wytartą podłogę. Stracił rachubę czasu. Czuł, że zimno wieje mu po krzyżu, bo okna Zamku nie należały do szczelnych, a on przecież miał na sobie tylko cienką i wygniecioną koszulę nocną. Miimo to hardo i uparcie siedział przy stole, głowiąc się nad dyplomatycznym bełkotem, którego szczerze nie znosił i uważał za brednie. Mistrz nie lubił dyplomacji i można rzec, że dyplomacja, gdyby oczywiście mogła, również by Mistrza nie lubiła.

Zza drzwi rozległo się głośne ziewnięcie, które ktoś natychmiast spróbował stłumić. Po chwili dało się słyszeć chrzęst pancerzy, gdy na wąskich schodach przeciskało się, najpewniej dwóch mężczyzn. Musiała dochodzić godzina pierwsza w nocy, gdyż o tej porze zmieniała się straż pod drzwiami Mistrza Zakonu Talaith. I całe to zamieszanie zupełnie nie skupiło uwagi mężczyzny. A zrobił to inny, z pozoru nieistotny szczegół...

Zgasła kolejna świeca, a po niej jeszcze jedna, i kolejna. I tym oto sposobem w świeczniku oblepionym woskiem pozostała ostatnia. Od razu zrobiło się ciemniej. Blyth podniósł głowę i potoczył wzrokiem po pomieszczeniu. Wszystkie sprzęty skąpane były w półmroku. Zamknięte drzwi i zamknięte okna. Skąd więc nagły podmuch, który zgasił świece? Mistrz dopisał zdanie w liście, będącym odpowiedzią na żądania Namiestników z Brynn i odłożył tępe pióro na blat. Potem zapalił świece, jedną od drugiej, i znów ciepłe światło rozproszyło półmrok. Następnie mężczyzna sięgnął do szkatuły z piórami, którą trzymał na blacie. W połowie drogi jednak ręka mu zamarła, bo kątem oka wychwycił dziwny ruch w drugiej stronie izby. Odwrócił się, jednak nic niepokojącego tam nie ujrzał. Wiedział również, że w pomieszczeniu przebywał sam. Uznał omamy za zmęczenie i poprzysiągł sobie, że pójdzie spać, gdy tylko skończy ten usrany list do Namiestnika Withella z rodu Erc. Tego samego Withella, który miał w swoim usranym herbie łabędzia, i który, razem z usranym tytułem szlacheckim, najpewniej sobie kupił. Blyth szczerze Wielkiego Namiestnika nie znosił. Niemniej jednak Withell płacił, chcąc pokazać, że gościnna Brynn jest gotowa zapewnić królom bezpieczeństwo, a Mistrz złoto lubił.

Słowa Kodeksu i wszystkie ideały, które Mistrz kiedyś hołubił, wraz z wiekiem bladły jak blizny na ciele, pamiątki czasów, gdy był wierny ideom. Zmieniła go krwawa rebelia ludzi pod Geresenem. Pięć lat zamieszek zebrało ogromne żniwo, gdy Człowiek Zza Lasu, jak zwykł siebie nazywać Geresen, postanowił położyć kres skorumpowanej władzy Camden Południowej. I kiedy Geresen Zza Lasu zawisł na szubienicy, a Blyth zyskał przydomek Purpurowego Dębu, można by pomyśleć, że ciemne czasy odejdą w niepamięć. Jednakowoż nie starczyłoby nocy, by opowiedzieć historię przewrotu Elowena i wszystkiego, co potem nadeszło zza Ferris. W tych czasach Blyth po prostu nauczył się brać garściami z korzyści, jakie niesie złoto. I nadszedł czas, że stał się wszystkim, przeciwko czemu walczył kiedyś Geresen. Wspaniałym przykładem był fakt, że Mistrz gotów był wysłać, niczym na wystawę świń w dzień targowy, rycerzy Talaith do stolicy w roli straży, by dzięki temu zainkasować okrągłą sumę złotych monet.

Blyth wyjął ze szkatuły nowe pióro, obejrzał jego końcówkę, po czym znów zaczął skrobać zawzięcie po pergaminie. Pod drzwiami rozległy się przyciszone rozmowy, najwyraźniej strażnicy mieli ochotę wymienić kilka uwag, będąc przekonanymi, że Mistrz śpi i nie będzie w stanie ich usłyszeć.

Nagle... mężczyzna zamarł z piórem nad pisanym listem. Zjeżyły mu się włosy na karku i poczuł przeszywający dreszcz. To bardzo dziwne uczucie, gdy wiesz, że ktoś ci się przygląda. Mistrz powoli odłożył pióro na blat stołu, w bezpiecznej odległości od arkusza, by nie ubrudzić go inkaustem, po czym zdecydowanym ruchem obrócił się za siebie.

Głupiec... Spać już pora...

Oczywiście w pomieszczeniu nikogo nie było... ale dziwne uczucie pozostało. Zmielił w ustach przekleństwo i odwrócił się z powrotem do stołu.

Ułamek sekundy, pół oddechu, a serce Mistrza stanęło.

Z drugiej strony stołu zobaczył bowiem kobietę, która zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Nie zdążył przyjrzeć się jej twarzy. Zapamiętał tylko rysy ostre, jakby surowe i wyciosane niechlujnie z białego kamienia. Kobieta miała również bardzo długie włosy, Blyth mógłby przysiąc, że dotykały ziemi. Jednak wystarczyła chwila, jedno mrugnięcie powiekami i zjawa... zniknęła.

Odetchnął ciężko. Zacisnął powieki i przetarł je pięściami. Za drzwiami nadal toczyła się przyciszona rozmowa, jakby nic się nie wydarzyło.

Takiej kobiety w Zamku nigdy nie było. Nie mogła ona również wejść przez drzwi, bo straż na pewno by na to nie pozwoliła. Ech, do diabła z listem. Trzeba kończyć na dziś, pomyślał. Dzień spóźnienia nikomu krzywdy nie zrobi, posłaniec wyruszy później.

Ziewnął i jeszcze raz przetarł oczy, najpewniej dochodziła druga. Tylko wyglądać kurów, jak niebawem rozedrą we wsi swoje dzioby.

Blyth otworzył szkatułę, by schować pióro. Już miał je wrzucić, już miał zatrzasnąć wieko i zdmuchnąć wszystkie świece... Jednak coś się nie zgadzało. W szkatule znalazła się rzecz, której z pewnością tam nigdy nie było.

Krótkie, brązowe berło z drzewa najpewniej orzechowego, gdyż wielu się sprzeciwiało, by ścinać dęby. Niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek - Królewskie Insygnium.

Blyth wytrzeszczył oczy i przełknął ślinę. Wziął berło w dłoń, ważąc je, jakby pragnąc potwierdzić jego rzeczywistość. W potężnej dłoni Mistrza berło przypominało dziecięcą zabawkę, pałeczkę ledwie. Jednak specyficzne zdobienia i grawer podkowy nie mogły zostać z niczym pomylone. Blyth przejechał kciukiem po wyżłobieniach w drewnie, które spowodował nieubłagany czas. I pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna... naprawdę się przeląkł.

Odłożył, niemalże odrzucił, berło do szkatuły i zatrzasnął jej wieko. Oddychał ciężko i nierówno, wierząc, że znalazł się w jakimś dziwnym, niepojętym śnie. Ukrył twarz w dłoniach, opierając łokcie o chropowaty blat stołu, i tarł oczy, póki nie zaczęły go boleć. I nagle usłyszał stukot. Najpierw cichy, rzekłbyś — niemal chrobot. Potem głośniejszy i głośniejszy, jakby jeden, dwóch, trzech, czy cała armia żołnierzy wchodziła po schodach. Idą po mnie, na szafot, na szafot złodzieja i zdrajcę!

I Mistrz obudził się, gdyż głowa podparta na lewej ręce zaczynała mu powoli opadać na blat stołu. Otrzepał się i natychmiast odzyskał przytomność. Spojrzał na pisaną przez siebie odpowiedź — zamiast długiego listu, widniało tam zaledwie kilka zdań, z czego większością było powitanie z wymianą wszystkich grzeczności i tytułów. Świece paliły się posłusznie w oblepionym woskiem świeczniku, a za drzwiami właśnie zmieniała się straż, wymieniając ciche pozdrowienia. Dochodziła pierwsza w nocy - gwardziści musieli obudzić Mistrza, gdy głośno wspinali się po schodach.

Mężczyzna szybko zajrzał do szkatuły na pióra. Nie znajdowało się tam nic nadzwyczajnego. Żadnego berła, lub innych insygniów, które wcale nie powinny się tam znaleźć. Blyth odetchnął i odzyskał pogodę ducha. Zbyt dużo rozmyślał o sytuacji i o prośbie, która napłynęła do niego od Withella z Erc, stąd z pewnością spłynęły nań niespokojne sny. Może nawet była to zasługa jakiej złej mary...

Ale... znak to pewnie, nie ma co zwlekać z odpowiedzią. Do Brynn trzeba ruszać. Zrezygnował więc z wydumanych frazesów i niepotrzebnych upiększeń, przechodząc od razu do rzeczy. List był gotowy, a kury jeszcze nigdzie nie piały, gdy wylewał wosk pod pieczęć. Blyth wstał, przeciągnął się i nadstawił ucha, czy za drzwiami straże wciąż próżnują.

Rozgadały się hultaje, niech to licho, wykrzywił wargi.

Stanął za drzwiami i zdążył usłyszeć o przykrej przygodzie jednego z młodzieńców, kiedy to używał sobie przyjemności z jedną dziewką we wsi. Zirytował się nieco Mistrz, jednak uznał, że ważniejsze rzeczy ma teraz na głowie. Wrócił się do skrzyni z szatami, wciągnął spodnie i narzucił na grzbiet opończę, żeby nie pokazywać się w stroju tak ordynarnie niekompletnym. Potem ruszył do drzwi, które jednym ruchem gwałtownie otworzył.

Stało tam czterech przerażonych młokosów, a dwóch z nich z pewnością zastanawiało się, czy oto przyszedł moment na ucieczkę przed gniewem Wielkiego Mistrza.

— Karać za rozbestwienie was by trzeba, to raz. Za raban po nocy, to dwa. — Zjeżył groźnie swoje ciemne brwi, gdy patrzył z góry w twarz każdego z młodzików. — Ale że sprawa jest pilna, ujdzie wam to płazem, bęcwały. — Dodał trochę łagodniej. — Może to i dobrze, żeście postanowili strzępić tu jęzory podobnie do bab na targowisku. Ty, jak cię zwą? — zwrócił się do jednego ze strażników, z dwójki, która właśnie miała zejść z warty.

— Artair, panie — odparł tamten niepewnie i pochylił pokornie głowę.

— Sprowadź mojego giermka.

— Tak jest! — odparł natychmiast, rad, że może zejść Mistrzowi z oczu. Szybko wymienił jeszcze spojrzenia z towarzyszami, jakby w ten sposób się z nimi żegnając, i ruszył szybko schodami w dół.

— A co się tyczy was, nicponie. To następnym razem nie pchać kuśki między framugę i drzwi, a wyjdziecie bez szkody. Skończyłem. — Zamknął z trzaskiem wrota i zniknął w swojej izbie.


*


Dźwięk kroków na kamiennej posadzce nie brzmiał echem w ciemności. Na wewnętrznym dziedzińcu nie płonęły pochodnie i tylko światło księżyca oświetlało najważniejsze miejsce Zamku Zakonnego. Srebrny i zimny blask miesiąca padał na stojącą na środku figurę z ciemnego kamienia. Najpewniej miała przedstawiać kobietę, jednak jej proporcje nie oddawały kształtu człowieka — postać była nienaturalnie wydłużona i szczupła. Twarz posągu artysta skierował ku niebu, w które na zawsze miały spoglądać smutne oczy figury. Była to oczywiście Talaith, bogini, która trzyma w dłoniach słońce; to właśnie ona miała przynieść ludziom światło, gdy ziemia pogrążyła się w ciemności.

Krużganek przemierzała niska, lecz masywnie zbudowana postać. Stąpała lekko i szybko. W końcu stanęła na wprost kamiennej figury i zadarła głowę, by spojrzeć na szczupłą i wąską twarz posągu. Morwen, jak na początku każdego miesiąca, przychodziła do bogini i czekała na jakiś znak, który wskaże jej kierunek. Czekała, na promień słońca, łaskę, która natchnie ją, by wiedzieć, co czynić. Jednak posąg milczał i milczało też niebo nad jego głową, a dziewczyna robiła się coraz bardziej zniechęcona. Przysiadła na kamiennym stopniu i powiodła wzrokiem po kolumnadzie otaczającej dziedziniec. Kiedyś pięknie wyciosanej, dziś niestety porośniętej bluszczem i zapuszczonej.

Córka kasztelana grodu była nikim. I chociaż specjalnie dla niej wykuty krótki miecz mógł świadczyć o umiejętnościach i sile, wciąż pozostawała nikim. Nie rozumiała wielu rzeczy, które zdawać się mogło, rozumieli wszyscy dookoła niej.

Matka, która w mniemaniu dziewczyny stała się całkowicie obcą kobietą, nie udzielała wyjaśnień. Przychodziła, z każdymi odwiedzinami robiąc się coraz starszą, po to by uczyć rzeczy, które akurat Morwen zrozumiała już dawno. Noś wysoko podniesioną głowę, pracuj w znoju, stawiaj szeroko nogi i bandażuj ciasno, aż do bólu, biust, ponieważ jesteś mężczyzną. Najgorzej było, gdy przyszło pierwsze krwawienie. Matka niby o nim mówiła, ale jak masz biegać, skakać i nosić ciężkie worki, gdy myślisz cały czas o krwi, która może zdradzić twój odmienny stan? Potem było łatwiej, krwawienia przychodziły raz silniejsze, raz słabsze, czasami ustawały na dłuższą chwilę, jakby ciało było zbyt zmęczone, by i jeszcze kobiecością się obciążać. W końcu przestały przychodzić.

Lata ciężkiej pracy, noszenie zbroi i oręża ukształtowały jej sylwetkę; była niska, ale masywna. Niezbyt szerokie, aczkolwiek umięśnione ramiona nie zdradzały do końca siły, którą posiadała dziewczyna. Potrafiła szybko biegać i wysoko skakać; miała wyćwiczone łydki i uda, bardzo rzadko czuła ból po morderczym treningu. Biustu praktycznie nie miała, a i to, co zostało, potrafiła ukryć całkowicie. Włosy nosiła zawsze obcięte na krótko — czarne, z przedziałkiem na środku głowy, opadały miękko do uszu. Brak zarostu tylko początkowo był obiektem drwin u chłoptasiów z komanda. Potem przywykli, a niektórzy po prostu nie chcieli oberwać po mordzie ćwiekową rękawicą. Morwen nie mówiła dużo, wolała działać niż gadać. Niestety tę cechę wielu starszych stopniem wykorzystywało, znajdując w niej chłopca na posyłki.

Nie znała tańca, sukienki i śpiewu. Czegoś jednak jej brakowało i właśnie dlatego przychodziła do patronki Zakonu. Bo wewnątrz mimo wszystko była jakaś pustka, jakby sama siebie okłamywała. Była mężczyzną, bo tak jej nakazano. Była też kobietą, bo na pewne rzeczy nie miała wpływu. I wszystko w pewnym momencie zrobiło się tak skomplikowane, że tylko w pomocy boskiej dopatrywała się ratunku. Krąży porzekadło, że bogini jest światłem dla swoich czcicieli. Symbolika każdego nowego miesiąca ściśle wiązała się z przechodzeniem ciemności w jasność, właśnie wtedy Talaith miała mieć moc sprawczą, by wiele lat po swoich istnieniu wciąż wskazywać drogę błądzącym. Ilekroć jednak Morwen przyszła, jej bogini milczała uparcie.

— Stary Wilk wyje — usłyszała w ciemnościach szept. Odwróciła się momentalnie. Tylko jeden znany jej człowiek nie nazywał Mistrza Glastenen.

Artair stał pod ścianą z rękami założonymi na piersi. Uśmiechał się lekko.

— Powinieneś być pod jego drzwiami. — Wstała i przeciągnęła się, aż strzeliły kości. — Skąd wiesz, że tutaj jestem?

— Zawsze tutaj przychodzisz. — Wzruszył ramionami tamten. — Kiedyś myślałem, że wymykasz się do wioski, więc poszedłem za tobą. Stwierdziłem, że też chcę wyjść z tych cholernych murów. A ty przyszedłeś tutaj.

— To jedyne miejsce, gdzie tak naprawdę nikt nie chodzi. I jest cisza — odparła Morwen. Stanęła przed Artairem i hardo wysunęła podbródek, zadzierając głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. — To czego chciałeś?

— Kazał mi po ciebie przyjść — mruknął Artair.

— Czego Mistrz chce od szarego Żbika. W środku nocy? — zapytała podejrzliwie Morwen, jakby wietrząc jaki głupi kawał. Wiedziała jednak, że Artair zawsze był wobec niej w porządku. Trzymali się razem. Oni i kilku innych młodzieńców. Więc tym bardziej była zdziwiona dziwnym poleceniem. Rozłożyła również bezradnie ręce, jakby podkreślając, że naprawdę nie może nic zrobić.

— Wilka — poprawił ją i uśmiechnął się krzywo. — Po dostaniu miecza jesteś Wilkiem.

— Czort wie, czym tam jestem. To tylko głupie nazwy. — Wzruszyła ramionami. — No to czego?

— No nie do końca wezwał ciebie. Wzywał giermka...

Morwen już otwierała usta, żeby rzucić jakąś kąśliwą uwagę.

— Ale Paddy leży zalany w trupa pod siennikiem. Swoją drogą, ie chciałbym być w jego skórze rano. Morven, wszyscy wiedzą, że Mistrz chowa sobie ciebie na nowego giermka — wtrącił szybko i ciężko było orzec, czy w głosie jego dźwięczała zazdrość czy duma. — Paddy zbyt często podpada...

— Chowa... to się świniaka na zarżnięcie, Artair. Dobra, pójdę. Ale gwarantuję ci, że wyrzuci mnie za szmaty z czubka tej swojej parszywej wieży.


*


Zaczynały się żniwa, gdy posłaniec wyruszył z Zamku Zakonnego, by opuszczonymi gościńcami Camden Północnej dotrzeć do Brynn. Jednak zboże z wielu pól zostało już zebrane i powiązane w snopy, kiedy to tymi samymi gościńcami ruszyli rycerze. Dwie kopie, dziesięć włóczni i dziesięć mieczy, a do tego kawałek dworu Mistrza, wraz z wozem, pilnowanym przez straż przyboczną Wilka.

Morwen znalazła się w oddziale. Może i byli od niej lepsi w boju, jednak to ona stanęła pamiętnej nocy pod drzwiami Mistrza i oznajmiła, że giermek nie przybędzie. Potem ona o świcie została wysłana do Starszych, a Starsi posłali ją dalej — do mastalerza, stajennych i kwatermistrza. Pół dnia zeszło, gdy znów stanęła pod drzwiami swojego zwierzchnika, rozliczając się z powierzonego zadania. Wtedy Mistrz zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić z bratanicą. Wiedziała o wyprawie, wykonała polecenie sprawnie. I cóż z tego, że była kobietą, skoro nie odstawała bardzo od reszty swoich kompanów. Blyth postanowił dziewczynę wcielić do oddziału. Znajomą twarzą okazał się również Artair i Laurys, który bardzo wykazywał się we wszelakich pojedynkach. A gdy kolumny zostały ustawione i szykowano się do wyjazdu, Morwen dojrzała dumnego Eoina, który stał przy swoim koniu w drugim rzędzie.

Oddziały przejeżdżały przez gród. Zebrało się tam mnóstwo ludzi, którzy przyszli popatrzeć na rycerzy w paradnych zbrojach. Nieczęsty był to również widok, żeby sam Mistrz dumnie jechał na czele swoich rycerzy. Zebrali się wzdłuż drogi rzemieślnicy, matki z dziećmi i starsi. Dziatwy było bez liku... Wytrzeszczały oczy i wskazywały palcami. Gdzieniegdzie widać było, jak matki szepczą chłopcom do uszu, że pewnego dnia i oni przywdzieją zbroje i kaftany z godłem bogini Talaith.

Morwen jechała od zewnątrz, dwa rzędy przed końcem swojego oddziału. Męczyła się trochę z ciężkim, krótkim płaszczem, który zakrywał jej ramię. Na dodatek koń, który na czas wyprawy został jej wierzchowcem, strasznie szarpał i nie chciał iść w szyku. Nic więc dziwnego, że zwróciła na siebie uwagę kasztelana, który wraz z żoną stał w tłumie gapiów.

Dziewczyna na krótki moment pochwyciła spojrzenie ojca. Czy mnie rozpozna?, pomyślała. Nie uśmiechnął się, ale miała wrażenie, że skinął nieznacznie głową. Mogło jej się jednak to tylko wydawać. Dostrzegła również matkę, która z miłością obejmowała małego chłopca; dziecko patrzyło z zachwytem na kawalkadę rycerzy. Obok uśmiechniętej dwójki stała również smukła dziewczynka. W tym momencie Morwen odwróciła głowę i nie patrzyła już więcej na ludzi, póki oddziały nie zostawiły grodu daleko w tyle. Zamek wciąż wyraźnie piętrzył się nad nimi, jednak wszyscy wiedzieli, że bliskość była tylko złudzeniem.

Wolność, którą powinna zachłysnąć się córka kasztelana, smakowała dziwnie. Nigdy nie wyruszyła z grodu dalej niż na pola. Zamku nie wolno było adeptom opuszczać. Teraz jechała drogami nieznanymi, patrzyła na krajobraz niby znajomy, lecz różny od tego, do którego przyzwyczaiło ją życie. A mimo to Morwen czuła się dziwnie, jakby trochę pusto w środku. Zmierzała w nieznane, nie była w stanie przewidzieć, co czeka ją u celu wędrówki.

Continue Reading

You'll Also Like

18.9K 1.3K 36
Świat pogrążył się w chaosie, pojawiły się wampiry. Zaczęły się ciągle wojny, przez które zaczęło brakować żołnierzy. Wtedy podjęto jedną z gorszych...
27.7K 1.6K 65
Po skończniu będzie korekta. Lilith jest niechcianą córką w ich domu Hailie jest tą *lepszą* córeczką mamusi. w mojej wersji zaczynamy od momętu dni...
179K 11.1K 106
Chłopak kulił się w swojej celi, nie miał imienia, przynajmniej już nie. Kiedyś jego ojciec wołał go nim, jednak minęły lata od kiedy ostatni raz je...
40K 2.5K 173
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...