Rozdział Piąty cz. 2

756 95 20
                                    

Gdy pierwszej nocy rozbijano obóz, dopadło ją zagubienie. Wykonywała polecenia mechanicznie, a gdy nagle zabrakło dla niej zajęcia, stała bezradnie i starała się nie wchodzić nikomu w drogę. Potem siedziała przy ogniu, jadła podaną strawę, spała pod gołym niebem na twardej ziemi i patrzyła w niebo usiane gwiazdami. Rankiem, gdy nawet nie zaczynało jeszcze szarzeć, znów krzątała się ze zleconą robotą, a potem siedziała wyprostowana w siodle i jechała w dal jeszcze dzikszymi ścieżkami.

Pogoda robiła się powoli paskudna i zupełnie nie do przewidzenia. W dzień ciało odparzało się od ciężkiego odzienia, gdy w pełnym słońcu i upale oddział przebywał wyschnięte na wiór piaskowe drogi, wzbijając tumany kurzu. Jednak gdy tylko zachodziło słońce, robiło się nagle zimno; tak zimno, że kostniały ręce trzymające lejce. Poranki nie były lepsze — rycerze po przebudzeniu marzyli o owinięciu się w pledy i ogrzaniu rąk przy ogniu. Wycierali twarze pokryte rosą i pociągali nosami. Nikomu niespieszno było się znaleźć takim skostniałym na kulbace. I tak było około czterech dni. Cztery dni nieznośnego skwaru i ciężkiego powietrza, które mogłoby zwiastować burzę; ale ta nie przychodziła. W końcu jednak niebo zasnuło się chmurami.

Od samego rana siąpił deszcz. Brody, wąsy i włosy pozlepiane mieli rycerze w strąki. Zimne i nieprzyjemne strumyczki spływały z ich kapturów, a potem płynęły po końskich karkach. Gdy przestawało padać, pojawiała się mgła. Tak gęsta, że ledwo widać było koński zad pod jeźdźcem naprzeciwko. Poruszali się wolno, także to rozlane mleko nie spowodowało wielkich zmian w tempie przemarszu. O zmierzchu stanęli nad rzeką Finnsech, drugą największą i najszerszą w Camden. Płynęła ona z Dali przez równinę Tomeyean aż do Horegan, dalej w stronę delty i ujścia. Wiele trudu kosztowało ludność, by postawić na tej rzece most. Nie bez powodu nazywano ją Dzikim Ostrzem. Cięła Camden Północną praktycznie na dwie połowy i była naprawdę trudna do sforsowania.

Nie było żadnych balustrad, ale most był szeroki na tyle, by trzech jeźdźców wierzchem, uzda w uzdę, dość swobodnie się przeprawiło. Deski jednak były śliskie, a pod nimi hucząca toń, piana, wiry i gałęzie niesione z wartkim prądem. A mgła nadal się nie rozrzedziła. W powietrzu zakotłowały się komendy, zmieniono szyk, ustawiono jeźdźców, by jak najbezpieczniej przeprawić się na drugą stronę.

Morwen poczuła, że włos jej się jeży na głowie. Płynąca woda zawsze wywoływała u niej niepokój. Nawet gdy był to zwykły strumień, którego dno mogła oglądać z brzegu. Finnsech była głęboka, bez porównania ze zwykłym strumieniem. Na dodatek jeszcze ta mgła...

Jestem rycerzem. Nie pokona mnie strach przed mostem!, powtarzała w myślach.

Ścisnęła konia udami i ustawiła się w szyku, czekając na swoją kolej do przeprawy. W końcu kopyta zadudniły na moście, a mgła zamknęła się wokół trójki szarym pierścieniem. Morwen miała pecha znaleźć się od zewnątrz, obok siebie mając dużo starszego rycerza, który rzucił jej czujne spojrzenie spod krzaczastych brwi.

— Uważaj na krawędź, młodziku. Coby ci się kopyta nie zamoczyły — burknął tylko, gdy usłyszeli komendę.

A krawędzi nie było widać. Morwen czuła, że jest blisko, ale nie mogła jej dostrzec. Może na szczęście? Woda huczała pod nimi, gdy wolno posuwali się w przód. Już połowa mostu, pomyślała zasłyszawszy komendę, by kolejna trójka rozpoczęła przeprawę. Ucisk w żołądku nie zelżał jednak choćby i o krztynę.

Jestem rycerzem. Jestem. Rycerzem.

Na szczęście parskanie koni znaczyło, że oto schodzą z mostu sucho i bezpiecznie. Z ciemności odpowiedziało rżenie wierzchowców reszty oddziału. Morwen odetchnęła z ulgą.

Korona KrukaWhere stories live. Discover now