24. Tym razem jestem szczęśliwy

544 56 14
                                    


Od rana czuję się nieswojo. Trochę jakbym znajdował się w innym miejscu, może i o innym czasie.

Po wyjściu spod prysznica niespiesznie przecieram ciało suchym, lekko drażniącym skórę ręcznikiem. Podobnie energicznie odgarniam włosy z czoła, na którym prędko zaczyna skraplać się łaskoczący skórę pot. Całą twarz mam rozpaloną, pulsującą wręcz przez podwyższone ciśnienie. Zdecydowanie zbyt długo stałem pod gorącą wodą. Ile minęło? Pół godziny? Godzina? Nie wiem. Dzisiaj zbyt łatwo tracę rachubę czasu.

Z nikłym grymasem podchodzę do umywalki i wlepiam wzrok wprost w zaparowane lustro. Opierając dłonie o boki chłodnego mebla, mrużę oczy na swoje odbicie, na to enigmatyczne oblicze o niemrawym wyrazie i zmętniałym spojrzeniu starającym się dopatrzyć jakichś zdradliwych rys czy deformacji zwykle przemykających po twarzy w najmniej oczywistym momencie. Ale nic z tego. Po raz kolejny widzę siebie i tylko siebie, tym razem jednak nieco przygaszonego, myślami wciąż tkwiącego w martwym punkcie i — chyba — stabilnego.

Natychmiast coś we mnie narasta, następnie kurczy się, przekręca, aż wreszcie znika, pozostawiając po sobie zaledwie mdły zwiastun napięcia o zupełnie nowej odsłonie, dość niepozornej i — co dziwne — niezbyt szkodliwej, ponieważ raczej nie zapowiada się na to, abym miał w najbliższym czasie wybuchnąć. Nie zapowiada się na cokolwiek. Nie jestem jednak przekonany, jak powinienem to interpretować.

W zasadzie na wiele rzeczy nie jestem gotowy.

Zakładam czyste dresy. Newt najpewniej na ten widok zmierzyłby mnie spojrzeniem wrzeszczącym: hipokryta! I miałby rację, jak zwykle zresztą. Ale nie ma szans, że przyznam to na głos. A na pewno nie w tym wcieleniu. Na niektóre deklaracje najwyraźniej wciąż jest za wcześnie.

Gaszę światło w łazience i wracam do siebie.

Mama ma dzisiaj nockę w szpitalu, dlatego muszę nastroić się na ten nietypowy dla naszego mieszkania marazm, którym mimo wszelkiej woli przesiąkam. Bonnie ma przyjechać dopiero po dziesiątej, jak już skończy pracę i zgarnie potrzebne rzeczy z domu. Mama nie chce, żebym siedział sam, zwłaszcza że poranek wymagający wizyty w laboratorium był dostatecznie ciężki. Nadal ma na uwadze, do czego doszło ostatnim razem, kiedy przez natłok emocji wpadłem w panikę i straciłem nad sobą kontrolę, raniąc się zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Gula staje mi w gardle na samo wspomnienie tego abstrakcyjnego momentu, tego kompletnego oderwania od rzeczywistości kończącego się kolejnym epizodem rozczarowania wywlekającym na wierzch świadomość, jak niewiele potrzeba, aby mnie złamać.

Bezwiednie zbliżam dłoń do szyi i ostrożnie sunę palcem w dół, w kierunku mostka. Dotyk rozgrzanej skóry jest taki... nierzeczywisty. Oddycham głęboko i głośno, byle tylko utrzymać się przy granicy trzeźwości i nie runąć w przepaść. Ale to nie wystarczy. Nie, skoro przyspiesza mi oddech, a wtedy wraz z nim kłopotliwe myśli związane z wirusem oraz jego leczeniem przymierzają się do wskoczenia w gorączkowy wir. Cholera. Muszę zająć czymś myśli. W innym wypadku...

Dzwoń, jeśli musisz się wygadać, okej?

Zagryzam policzek od wewnątrz, a dłonie ze sobą splatam, natychmiast zaczynając je gładzić, mimo że w głowie brzęczy mi alarm ostrzegający przed tą paskudną manierą rozgrzebywania każdej powoli zanikającej rany. Nie reaguję jednak na wrzask intuicji; jest na to za późno. Zamiast tego skupiam się na dotyku oraz towarzyszącym mu wrażeniom. Czuję pod palcami liczne chropowatości zarysowujące się wokół paznokci i twarde, kłujące wręcz końcówki wielokrotnie nadszarpniętych skórek. Chwytam za jedną z nich i całkowicie się zapominam.

Wtedy jednak po mojej dłoni przemyka znajomy prąd niosący za sobą pierwsze znamiona bólu i — co gorsza — czystego przerażenia, tego piekielnego lęku wynikającego z nagłego uświadomienia sobie, jak niewiele potrzeba, abym raz jeszcze postąpił lekkomyślnie i rozdrapał stare rany, tym razem jednak w reakcji na dobiegające zewsząd ciśnienie, które nawet na moment nie pozostaje mi dłużne i już w następnej sekundzie owocuje wysokim piskiem maltretującym wszystkie uwrażliwione zmysły. Nie muszę spuszczać wzroku na te karykaturalne dłonie, ponieważ bez tego wiem, jak paskudnie wyglądają — pełne ran i zaczerwienień, pełne strupków i odstających, poszarpanych skórek.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now