20. Tylko i aż tyle

595 74 9
                                    


Wlokę się po ostatnich stopniach z zaprzątającym głowę rozdarciem. Moje pochrzanione myśli zmieniają się niczym w kalejdoskopie, z jednej strony wiedzione optymizmem oraz budzącą się gdzieś wewnątrz namiastką żarliwości, a z drugiej — przeinaczane w asyście dominującej nad resztą emocji trwogi. Ulegając zrezygnowaniu, zaczynam wodzić wzrokiem po każdym ze schodków, po pobrudzonej w niektórych miejscach ścianie i po suficie; wyciszam się. Zaraz jednak przypominam sobie o rzeczywistości i chwytam się chropowatej poręczy prawdopodobnie zbyt mocno, bo nadgarstek w jednej chwili zaczyna drżeć, a oddech, przez pewien czas trzymany w ryzach, przyspiesza, wybudzając ze snu część niemożliwych do wyparcia lęków.

Znowu to samo.

Ledwo przekręcam zamek, a walizka wyślizguje się ze spoconej, rozluźnionej dłoni i z łoskotem uderza o parkiet. Dźwięk ten wywołuje przejściowy paraliż; już w następnej sekundzie wzdrygam się wskutek napływającej do serca paniki i w popłochu zaciskam dłonie, krzywiąc się nieznacznie.

Za późno.

Bolesny ucisk w klatce podpowiada, że wziąłem zbyt głęboki wdech. Natychmiast zamykam oczy z pragnieniem pozbycia się przeświadczenia, że teraz uwaga wszystkich wokół zwrócona jest w jedno miejsce. Nieprzyjemne pieczenie pod powiekami jest zaledwie błahostką przy targającym mną napięciu. Zaciskam zęby, nie mogąc pozwolić nadchodzącej histerii na przejęcie nad sobą kontroli. Odnoszę wrażenie, jakbym wraz z przekroczeniem progu wpadł w niemożliwe do przejścia pole minowe. Nieważne, której ścieżki nie obiorę, i tak skończy się wybuchem.

A nie mogę do tego doprowadzić. Nie chcę.

Wymijam stojącą w ciszy Bonnie i idę do swojego pokoju. Oddycham z niemożliwą do opisania mieszanką ulgi i poruszenia, kiedy nikt ani nic mnie nie zatrzymuje. Potrzebuję chwili na uspokojenie bezustannie napierających na siebie myśli. Chwili prywatności.

Opieram się dłońmi o zamknięte drzwi. Od razu skupiam się na rzeczach, które na ogół nie mają większego znaczenia. Na wspomnieniach, które dotąd lekceważyłem niczym skończony kretyn. Gapię się na rozstawione szeroko palce, na łamliwe, krótkie paznokcie i otaczające je poszarpane skórki. Ich widok wzbudza we mnie osobliwy wstręt. Myślę o tym, jak wiele razy przegryzłem je aż do krwi, jak wiele razy zrobiłem to w czyimś towarzystwie; o tym, jak wiele razy zignorowałem słowa mamy, aby zrobić coś z tą paskudną manierą.

O tym, jak wiele razy spieprzyłem coś do reszty.

Odpycham się i łapię za głowę, za nierozczesane włosy, za rozpaloną szyję. Czuję, jak stres drapie mnie w krtani, jak wymusza krótki kaszel. Jak pot gromadzi się wokół brwi i spływa wzdłuż rozgrzanej twarzy. Jak mocno dudni serce, bez problemu docierające do najodleglejszych myśli, wydarzeń zarówno tych dobrych, jak i wspominanych z mniejszą przyjemnością.

Czuję to wszystko i wariuję.

Chcę wrzeszczeć, płakać i śmiać się na głos. Przywalić w drzwi, w ścianę, we własną twarz. Kopnąć w kosz, w łóżko, we wszystko, co tylko zobaczę. Wziąć do ręki gitarę i rozwalić ją o podłogę. Zrzucić z biurka papiery i nuty. Zerwać ze ściany plakaty, podrzeć je na kawałeczki. Pozrzucać książki z regału. Wybić wszystkie okna.

Chcę zniszczyć każdą z tych rzeczy, tak jak zniszczyłem siebie.

Zniszczyłem i... wciąż niszczę.

Opadam płasko na łóżko, totalnie wypompowany z energii. Mrugam ciężkimi powiekami, przecieram twarz bezwiednym ruchem dłoni. Załamanie sprzed chwili jakby odchodzi w zapomnienie, staje się czymś w rodzaju abstrakcyjnej wizji, czymś odległym, wypartym dawno i świadomie, teraz pozostającym zaledwie mdłym wspomnieniem, nikłą częścią wyżerającej od środka pustki. Z niedowierzaniem rejestruję stopniowo normujący się oddech i nim zdążę pomyśleć, z ust wyrywa mi się gorzki, nieco histeryczny śmiech.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now