22. Ważniejsze niż cokolwiek innego

669 65 45
                                    


Nawet nie pamiętam, kiedy spoglądałem na własne odbicie z przekonaniem, że widzę w nim siebie i tylko siebie, bez doszukiwania się zdradliwych rys czy pozornie nic nieznaczących deformacji. Odnoszę przez to przedziwne wrażenie, jakby za lustrem czaił się zupełnie obcy człowiek, raz jeszcze próbujący namieszać mi w głowie filuternymi kłamstwami i podstępami. Nie mam pojęcia, jak się z tym czuć. Nie mam pojęcia, czy w ogóle powinienem się nad tym zastanawiać i zadręczać ewentualnymi pytaniami, czy to aby normalne, że się nie rozpoznaję, chociaż dobrze wiem, że to nic innego jak moje naturalne oblicze, pozbawione wszelkich masek i warstw tłumiących od dawna chcącą wydostać się na zewnątrz prawdę.

Skoro widok tej autentycznej twarzy wywołuje we mnie aż tak sprzeczne odczucia, musiało naprawdę minąć sporo czasu od ostatniego razu, kiedy byłem ze sobą całkowicie szczery. Podejrzewam jednak, że nie zrobię pełnego kroku naprzód, póki nie poukładam sobie wszystkiego w głowie. Tak porządnie, bez dróg na skróty, bez szukania rzekomo prostszych rozwiązań, które w rzeczywistości niosą za sobą masę komplikacji.

Aby w ogóle móc zrozumieć, kim tak naprawdę jestem, muszę poznać się na nowo.

A ludzie, którzy nie opuścili mnie w tak chwiejnym okresie życia, mogą mi w tym pomóc.

Przełykam ślinę.

Nie, nie mogą... Zawsze mogli, po prostu nie chciałem przyjąć tego do wiadomości, zbyt przerażony wizją ponownego odrzucenia. Ale już to rozumiem i wiem, że nie muszę się martwić. Potrzebuję jedynie więcej czasu, aby w pełni to zaakceptować i raz na zawsze pozbyć się lęku związanego ze zdradą, z rozstaniem, z... z...

Z od dawna doskwierającą mi samotnością, którą sam na siebie ściągnąłem licznymi przekrętami i wymówkami.

Opuszczam ramiona z rezygnacją, powietrze zaś wypuszczam powoli, niepewnie, trochę jakby w obawie, że każdy głośniejszy dźwięk wywabi z ukrycia paskudny lęk, z którego naporem nadal się zmagam. Ostatni raz patrzę na tę obcą twarz i wychodzę z łazienki, a wtedy nogi same prowadzą mnie do salonu, gdzie mam okazję upewnić się, czy nadal jest we mnie choćby odrobina tego dawnego Sama niewidzącego najmniejszego problemu w spędzeniu wolnego czasu z osobą znaczącą dla niego więcej, niż można sobie wyobrazić.

Chłód bijący od ciemnych kafli natychmiast sprowadza mnie na ziemię.

Mama siedzi na kanapie i ogląda coś na Prime Video. Wygląda na rozluźnioną, mimo że ostatnie dni były dla nas obojga istnym testem cierpliwości. Chciałbym móc zająć miejsce obok i również spędzić czas beztrosko, być może porozmawiać o niczym, jak to nieraz mieliśmy w zwyczaju, i po prostu nacieszyć się chwilą. Chciałbym móc wyrzucić z siebie cały gniew, poczuć, jak traci na znaczeniu, aż wreszcie zanika, zostawiając po sobie zaledwie wspomnienia mogące być przestrogą na przyszłość. Chciałbym móc szczerze wyznać, co leży mi na sercu. Ale jeszcze nie mogę. Nie mogę i to dobija mnie jak diabli, ponieważ...

Brakuje mi... tego.

Komfortu.

Równowagi.

Nieudawanej bliskości.

Brakuje mi czasów, kiedy nie głowiłem się nad tym, kim jestem — po prostu to wiedziałem.

Nagle przed oczami miga mi ten nieznajomy człowiek.

Materializuje się gdzieś w oddali. Początkowo idzie niepewnie, ociąga się, a gdy wreszcie siada i upewnia się, czy mama nie ma nic przeciwko jego obecności, cała ta nerwowa otoczka wyparowuje, a na jej miejsce wdziera się idylliczność sięgająca nawet mnie — obserwatora. Ze zdumieniem patrzę, jak twarz mamy rozpogadza się dzięki tak prostemu gestowi. W następnej sekundzie dociera do mnie, że to jedna z rzeczy, których szczerze pragnę — szczęście mamy.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now